Łza kręci się w oku kiedy czyta się opisy Waszych historii.
Ponad dwa lata temu [w styczniu] dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Kompletnie się tego nie spodziewałam i miejsce wielkiej radości zajęły wielkie wątpliwości; czy podołam, jak to będzie, czy jestem gotowa? Miałam nieukończone dwadzieścia lat. Miałam zupełnie inne wyobrażenia o tym jak zajdę w ciążę, w jaki sposób powiem o tym partnerowi, miałam w głowie wyobrażenie zupełnie innych reakcji. Nie chodziło o to, że nie chciałam tego dziecka, bo chciałam go bardzo, ale muszę przyznać, że bałam się co będzie dalej. Pierwsze USG na którym zobaczyłam fasolkę i bijące serduszko było niezwykłym przeżyciem, poczułam nagły przypływ uczuć, instynkt macierzyński mi się rozwrzeszczał, to była cudna chwila. Lekarz zlecił mi szereg badań i zaprosił na wizytę za miesiąc. Zrobiłam badania i zgodnie z Jego zaleceniem przyszłam do Niego za trzydzieści dni. Obejrzał badania i stwierdził, że choruję na toksoplazmozę. Nie wiedziałam co to za choroba, czym się objawia i jakie skutki za sobą niesie. Lekarz powiedział mi tylko, żeby się nie martwić na zapas, bo w ciąży leczy się to specjalnie przeznaczonym do tego środkiem. Usiadłam na fotelu, zrobił mi USG. Patrzył na ekran dość długo, sprawdzał wszystko, miał nietęgą minę. Nie wiedziałam co się dzieje, prosiłam, żeby mówił mi co robi. To, co powiedział mi w tamtej chwili pamiętam po dziś dzień. Powiedział:
'wygląda na to, że pani płód przestał się rozwijać'. Poczułam jakby ktoś uderzył mnie obuchem w łeb. Później dodał:
'nie widzę akcji serca'. Zdążyłam pokochać moją fasolkę, snułam plany, chciałam wziąć ślub z partnerem, żebyśmy stworzyli dziecku prawdziwą kochającą się rodzinę, a w tym momencie poczułam, że całe moje życie, plany i marzenia legły w gruzach. Oczy mi się zaszkliły, chciałam porozmawiać z lekarzem, pytałam dlaczego tak się stało, a On nawet nie patrząc mi w oczy wypisał skierowanie do szpitala, mówiąc:
'czasami tak się zdarza', zero jakiegokolwiek wsparcia. Nie chodziło mi o to, by robił za mojego psychologa, a o zwykły ludzki odruch, powiedzieć chociażby, że Mu przykro. Dał mi skierowanie, kazał zgłosić się do szpitala jak najszybciej i otworzył przede mną drzwi. Wyszłam z kliniki i rozpłakałam się. Szłam po ulicy i zanosiłam się. Ludzie patrzyli się na mnie, odwracali się na ulicy, a ja kompletnie nie zwracałam na nich uwagi. Byłam tam wyłącznie ja i moje cierpienie. Weszłam na pobliskie podwórko i wykręciłam numer do narzeczonego. Powiedziałam Mu, a On drżącym głosem powiedział tylko:
'o Boże...'. Siedziałam na przystanku, czekałam na tramwaj i wyłam w głos przez całą drogę do domu. Kiedy wróciłam moja mama przytuliła mnie i rozpłakała się razem ze mną. Wieczór upłynął w żałobie. Następnego dnia rano zauważyłam krew na bieliźnie, pojechałam do szpitala na Dyrekcyjną zgodnie z zaleceniem swojego ginekologa. Kilka godzin spędziłam na izbie przyjęć. W końcu lekarz poprosił mnie do gabinetu i zbadał. Tydzień 12, ciąża poroniona w 8 tygodniu. To oznaczało, że poroniłam niedługo po wizycie u swojego lekarza i miesiąc chodziłam z martwą ciążą. Zdziwiłam się, że przez ten czas w ogóle nie krwawiłam, nic nie wskazywało na to, że moja fasolka już nie żyje.

Po tych kilku godzinach czekania lekarz poinformował mnie, że w szpitalu nie znajdą dla mnie miejsca. Poprosiłam o telefony do innych szpitali, zadzwoniłam i nigdzie nie chcieli mnie przyjąć. Załamałam się jeszcze bardziej, byłam zdruzgotana, z martwą ciążą noszoną miesiąc czasu, której nikt nie chciał usunąć z mojej macicy. Wróciłam do domu, moja mama zadzwoniła do swojej koleżanki i poprosiła ją o pomoc, bo ja miałam już skurcze. Wiedziała, że ona zna lekarzy w tym szpitalu. Zadzwoniła do jednego z nich i nagle okazało się, że znalazło się dla mnie miejsce na Dyrekcyjnej [gdzie byłam jakąś godzinę temu i odesłano mnie z kwitkiem]. Spakowałam się. Narzeczony przyjechał z pracy i zabrał mnie raz jeszcze do tego szpitala. Powoławszy się na tego lekarza przyjęli mnie bez problemu. Okazało się, że na kilkuosobowej sali na którą mnie przydzielono tylko jedno łóżko było zajęte, wszystkie pozostałe były wolne, a mnie powiedziano, że nie ma miejsca. Chwile posiedziałam z chłopakiem, wrócił do domu, a ja poszłam się myć. Nie zdążyłam wejść pod prysznic, bo w łazience dość mocno zakręciło mi się w głowie. Wyszłam stamtąd i nagle poczułam, że coś ze mnie wychlusnęło. Poszłam do pielęgniarek, które oglądały serial w TV. Przeprosiłam, że przeszkadzam i powiedziałam im, że coś jest nie tak. Jedna z nich była bardzo nieuprzejma, kazała mi pokazać watę, którą miałam włożoną między nogami. Okazało się, że to woda podbarwiona krwią. Pielęgniarka nie powiedziała mi o tym, że odeszły mi wody tylko drwiącym głosem zapytała mnie:
'nigdy nie miałaś okresu dziewczyno?'. Strasznie się zdenerwowałam. Powiedziałam, że potrafię odróżnić krwawienie miesiączkowe od nagłego chluśnięcia. Druga pielęgniarka [bardzo miła] wezwała lekarza. Skurcze się nasilały. Lekarz przyszedł i od razu wziął mnie na zabiegówkę mówiąc, że będą łyżeczkować. Byłam wystraszona. Okropna pielęgniarka wielce niezadowolona, że nie może obejrzeć ulubionego serialu z łaską wkuła mi wenflon i powiedziała do drugiej:
'o Boże, to nam się noc zaczęła'. Przeżywałam swój najgorszy życiowy koszmar, a ona jęczała mi nad uchem, że nie obejrzy
'M jak miłość', bo mi się akurat zachciało ronić. To było straszne. Lekarz usiadł koło mnie i na maszynie do pisania wystukiwał historię choroby. Skurcze stawały się nie do zniesienia, siedziałam zgięta wpół. Bardzo bolało. Lekarz pisał historię chyba z godzinę. W pewnym momencie skurcze ustąpiły. Kiedy skończył kazał położyć mi się na fotelu. Wstałam i okazało się, że dostałam krwotoku, ciekło mi po nogach, poplamiłam ciuchy i podłogę w gabinecie. Dali mi znieczulenie i pytali czy coś się dzieje. Na mnie to znieczulenie nie chciało zadziałać, mówiłam, że nic mi się nie dzieje, obraz nie rozmazuje, że jest normalnie, a oni mimo wszystko podjęli się zabiegu. Czułam wszystko, jak gdyby chcieli wyciągnąć mi organy na zewnątrz, OKROPNY BÓL, najgorszy jaki przeżyłam. Na szczęście wszystko trwało jakieś 15 minut, bo nie wiem jak bym to zniosła. Pielęgniarki wpakowały mnie na wózek i zawiozły na salę. Dopiero kiedy posadziły mnie na łóżku poczułam, że obraz mi się rozmazuje, dookoła było głucho, słychać było jedynie ciche echo personelu, który przy mnie był, znieczulenie dopiero wtedy zaczęło działać, czułam się otępiała. Kiedy doszłam do siebie poczułam jakbym została pozbawiona znacznej części siebie. Jakby ktoś ukradł mi serce. Płakałam, byłam wrakiem człowieka. Nie mogłam patrzeć na ten szpital, na ludzi. Chciałam być w domu, blisko narzeczonego, choć wiedziałam, że nawet to nie uśmierzy bólu. Następnego dnia po zabiegu wypuścili mnie do domu. Lekarz był bardzo miły, powiedział mi, że jestem jeszcze młoda, że to poronienie nie świadczy o tym, że następna ciąża również zakończy się w ten sposób, że po pół roku mogę zacząć znowu starać się o dzidziusia.
Po tym wydarzeniu nie mogłam się pozbierać ponad rok. Zabezpieczałam się plastrami, nie starałam się o dziecko, bo choć chciałam to bałam się, że następna ciąża skończy się tak samo. W maju tamtego roku dostałam wysypki przy plastrze, więc postanowiliśmy, że go ściągnę. W ciążę zaszłam od razu po odstawieniu antykoncepcji. Dziś mam zdrową, śliczną prawie 1,5 miesięczną Córeczkę i na podsumowanie powiem Wam dziewczynki, że
JEŚLI WIARA CZYNI CUDA, TRZEBA WIERZYĆ, ŻE SIĘ UDA. Wiem co to znaczy cierpieć po poronieniu, bo nie mogłam się pozbierać do czasu, aż nie zaszłam w drugą ciążę. Trzymam kciuki za wszystkie dziewczyny starające się o dzieci. Wiem, że nie jest łatwo przeżyć ten czas, ale wierzcie, że w końcu się uda i będziecie szczęśliwymi mamami tak jak ja obecnie. Ściskam.