Śledzę Wasz wątek od dłuższego czasu, ale nigdy nie miałam odwgi się odezwać. Właściwie to nawet nie wiem po co to czytam, bo odległe to czasy i tylko rozdrapuję "stare" rany. Może dlatego, że nigdy nie pogodziłam się z tym co mnie spotkało.
W pierwszą ciążę zaszłam od tak sobie, bo już czas (2 lata po ślubie), wiedza o ciąży niewielka, zbyt wiele uwagi nie przywiązywałam do dolegliwości. Właściwie cała niemal ksiązkowa, pod koniec wykryto małowodzie, dopełniano wody, co w rezultacie skończyło się porodem 3 tyg. przed terminem. Objawy wcześniactwa i kilkutygodniowe problemy z tym zwiążane, ale nie o tym tu chiałam napisać. Córa w rezultacie zdrowa i cudna.
Po 3 latach zaczęliśmy się zastanawiać nad rodzeństwem i tu zaczęły się schody. Kilkumiesięczne starania i jest - prezent gwiazdkowy - 2 kreseczki. Radość zakończyła się w 12 tyg. Łzy, bezsilność i nagłe zdeżenie z rzeczywistością - poronienie. Nigdy nie myślałam, ze mnie to może spotkać. Zadręczałam się myślami, że to ja coś mogłam źle zrobić.
Za kolejne pół roku znów 2 kreseczki - już bez entuzjazmu, z coraz większymi obawami. Każda wizyta w toalecie pełna obaw. W tym samym czasie wiadomość, że nasi bliscy przyjaciele tracą córeczkę (7mies. ciąży). Silne emocje i równie nieszczęśliwy finał u nas.
Ból niemożliwy, serce krwawi - powrót do domu i udawanie radości (bo przecież mam cudowną córeczkę, dla której nadal muszę być radosną, uśmiechniętą mamą). Dwoje aniołków w niebie, ze statą których nie mogłam sobie poradzić.
Jestem osobą bardzo skrytą i wszystkie emocje tłumiłam w sobie. Zagryzałam zęby i udawałam, że pogodziłam sie z takim wyrokiem. Ale to nieprawda. W tym czasie dane mi było spotkać się w sieci z życzliwymi osobami, które jak Wy tu wspierają się nawzajem w tych trudnych chwilach. I pomogło, choć też trochę to trwało.
Minął rok. Wyjechaliśmy wspólnie z tymi przyjaciółmi, o których Wam pisalam. Długie rozmowy, rozpamiętywanie tego co nas spotkało. I decyzja - i my i oni próbujemy jeszcze raz. Z pomocą lekarzy, tabsów, testów owulacyjnych i wiary w to , że Bóg pozwoli nam się cieszyć dziećmi - próbujemy. Po kilku miesiącach - są 2 kreski. Ale dlaczego radości brak - tylko jeden wielki STRACH. Bo nie wiem czy zniosę psychicznie trzecie rozstanie. Od początku leki na podtrzymanie, by chuchać na zimne. Liczenie i podsumowywanie każdego dnia. Ustaliliśmy z mężem, że nikomu nie mówimy, aż do 12 tyg. (jeśli taki nastąpi).
I cisza.... Pierwszą wizytę u gina odwlekam, aż do 7tyg. (wtedy skończyły mi się leki, które miałam wypisane jeszcze przed ewentualnym zajsciem).
USG - nie patrzę na monitor. Cała się trzęsę ze strachu. Jest !!! Jest moja fasolka i serduszko bije. Z emocji nic nie widzę na ekranie i z 5 razy dopytuję sie lekarza czy wszystko w porządku. Dzień absolutnej radości, ale każdy kolejny z narastającym strachem. Mija 12 tydz. z- zaczynamy wierzyc w to, że będzie dobrze. Dzwonimy do przyjaciół podzielić się radością i ............ oni rewanżują nam się tym samym (a nawet więcej).
Oni też są w ciąży wprawdzie nieco młodzej, ale bliźniaczej.
Zupełnie inaczej przebiega ciąża po stracie, każdego dnia wsłuchuje się w swój organizm. Od początku liczę ruchy, czy nie jest za mało. Często budziłam małą, bo bałam się, że coś nie tak. Udało się - mam dwie śliczne i kochane córeńki. Po miesiącu witamy dwóch ślicznych i zdrowych chłopców naszych przyjaciół.
Piszę to bo po pierwsze chciałam to z siebie w końcu wyrzucić, a po drugie wesprzeć wszystkie, którym teraz się wydaje, że lepiej już nigdy nie będzie. Będzie uwierzcie w to, choć nikt nie obiecuje, że droga będzie prosta. Nie raz serce będzie łomotać wyrywając się z piersi, czy z radości czy smutku - ale będzie dobrze.
Po trzecie Ptysioczku napisałam to też dla Ciebie, bo nie obce mi Twoje losy i jak przez mgłę, widzę w nich lustrzane odbicie.
Amelka jeszcze będzie miala rodzeństwo i mocno w to wierzę.
Trzymajcie się Kochane i mam nadzieję, że pisząc to (trochę przydługie) nie zaśmiecę Wam niepotrzebnie wątek.
|