u mnie zaczęło się śmiesznie.
najpierw w noc przed sylwestrem odszedł mi czop. myślałam już że to wody, ale było tego mało i w kolorze brunatnym. ten czop mi odchodził cały dzień. potem wieczór sylwestrowy przed kompem i tv na zmianę, mąz spał bo go jakies przeziębienie zmogło. no i sobie siedziałam na forum z dziewczynami ze styczniówek- taaaka imprezka była

hihi
ok 2 położyłam się spac i ok 3 obudziły mnie skurcze. no to komóra w łapę i liczymy odstępy. najpierw były tak co 15 minut i to takie trochę bolesne tylko, w podbrzuszu, więc myślałam że straszaki i udawało mi się podsypiac trochę. jednak nie wyciszyły sie do rana i tak cały dzionek czułam bóle, ale były juz nieco mocniejsze i częstsze, tak co 7-8 minut. trwały po 30-40 sekund. mimo że się nie wydłużały postanowiliśmy jechac do szpitala, bo już były na tyle mocne ze nie mogłam się na niczym innym skupić tylko na bólu.
ok 16 pojechaliśmy, tam z przyjęciem zeszło do 17.30. mąż mógł zostac ze mną. zbadali mnie i co? rozwarcie na cały palec, więc poród w lesie, ale nie mogłam juz jechac do domu, skoro się przyjęłam (bezsensu polityka)
lekarz zlecił ktg no i wlazłam na porodówkę. tam cisza.... na sali przedporodowej komplet, więc dostałam osobny pokój. podpieli mnei pod ktg i dwie miłe położne robiły wywiad, mąż w tym czasie siedział sobie w pokoju. na ktg oczywiście moje skurcze nie wychodziły, chociaz bolały zwłaszcza w pozycji leżącej.
no nic, wypuścili mnei z porodówki do pokoju, mąż mógł zostac do 21 nawet. w końcu poszedł, a ja zostałam sama. byłam dośc padnięta juz więc chciałam pospać. tylko że na leżąco skurczyki regularnie co 7 minut i coraz mocniejsze. ok 22 przyszła położna (taka wredna baba - pani ewa, normalnie bym ja pogryzła

ale o tym później) posłuchac tętna dziecka. akurat między skurczami. po godzinie zapisywania czasu ( mam na pamiątke dwie kartki zapisane

) postanowiłam połazic po korytarzu. no i tak łaziła i łaziłam i wtedy skurcze były juz co 5 minut ale jak się położyłam znowu to co 7 wrociły

bezsensu. no i tak za którymś spacerem pani ewa wychyliła głowe z porodówki i pyta co mi jest i dlaczego nie śpię. no to mówie że mnie boli, a ona mi każe iść się położyć bo to dopiero początek i zebym jeszcze odpoczywała żeby mieć siłę rodzić

to jej tłumacze że nie moge spac bo mam skurcze mocne co 7 minut jak leżę. a ona się pyta od kiedy to jej mówię że od 3 zeszłej nocy a ona że pyta od kiedy teraz mnie boli i mi n ie wierzy ze ciągle od zeszłej nocy

(przecie ona wie lepiej wredne babsko)
no to w końcu mówi że mnie zbada. no i poszłam na leżanke a ta jak mi łapę w trakcie skurczu wsadziła to się popłakałam z bólu i jak wstałam to mi krew pociekła po nogach

(potem się okazało że nie tylko dla mnie była taka delikatna...)
no nic, rozwarcie na 2 palce, więc poród w lesie. po godzince znowu mnie zawołała na badanie. odeszła mi po nim reszta czopa. no i rozwarcie na 4 palce już, wiec zrobiła mi lewatywę (za moją zgodą). długo nie wytrzymałam

no i tak posiedziałam jeszcze na kibelku sobie...
no i ona po mnie przyszłą i mówi że mam się pakowac na porodówke, że dziś już powinnam urodzic (na początku mówili że jakby się nic nie rozkręciło to by mnie wywalili do domu).
no to się przeniosłam i pod ktg od razu, tam oczywiście skurczy nie widać za bardzo, tak po 15 max wychodziły a bolało jak nie wiem... zwłaszcza na leżąco...
i tak przeleżałam do jakiejś 6 rano (od 3 na porodówce)
pani ewa kazała dzwonić po męża. przyjechał w 20 minutek bo i tak wstawał do pracy hihi
ok 7 zmiana personelu. przyszła najfajniejsza położna na świecie, miałam dużo szczęścia że na nią trafiłam, okazała się kochana juz przy pierwszym badaniu - chociaż na skurczu prawie nic nie poczułam - rozwarcie na 6 palców. no i leżec pod ktg

co było najgorsze bo na bok nie mogłam się z bólu przekręcić a na wznak bolał mnie żołądek bo mała naciskała. pozwoliła mi posiedzieć na piłce. pomogło trochę chociaż przez schodząca główkę bolało jeszcze bardziej na skurczach. ale ok. oczywiście od kolacji nic nie jadłam i miałam mało siły i nic mi się jesć nie chciało więc dali mi glukoze. wcześniej jeszcze dostałam coś na rozluźnienie szyjki.
na skurczach strasznie się darłam, nikt tak nie krzyczał, aż mi wstyd teraz jak sobie przypomnę, ale nikt nie krzyczał na mnie o to
no i tak zeszło jeszcze kilka godzin z tymi skurczami. szyjka nie chciał do końca puścic a podali mi oksytocynę która w pół minuty dała skurcze parte - koszmar bo przeć nie mogłam

w końcu klęknęłam na łóżku i wypięłam tyłek na położne żeby ta szyjka puściła ( musiało wyglądac komicznie

)
mąż ciągle był przy mnei. wcześniej trochę przy glukozie chyba zwymiotowałam i to na podłogę bo basen mi zabrali spod łóżka... nie przejęłam się ani ja ani maż ani położne, więc się nie martwcie jak się coś takiego zdarza...
no i po tym wypięciu się po kilku partych szyjka puściła i pani wandzia (ta fajna) pozwoliła przeć. no i tu się zaczął cyrk. krzyczałam okrutnie, mąż przy głowie kazał oddychac, położne odbierające poród obok tez krzyczały "pani aniu oddychamy!!!" "pani aniu, nie krzyczymy, przemy" az mi się śmiać chciało

potem w końcu zaczęłam krzyczec że juz chyba rodze i jak odebrały tamten poród to cała świta (pani wandzie, jeszcze 2 położne i dr adamczyk) przyszli do mnie. podczas skurczy mąż trzymał mi nogę w górze a ja parłam ile się dało. już go nawet gryzłam tak bolało... n w końcu pani wandzia mówi :"no, juz widac główkę i poważnie, widziałam że cieszy się razem ze mną "

( wczesniej przychodziła, patrzyła ze współczuciem i głaskała mnie po nodze albo po głowie) kazały mi się położyć na wznak i jedna z nich złapała mnie za rękę, druga trzymał mąż. jeszcze jedno mocne parcie i poleciało ze mnie....eeeeeee no eeee

ale było mi wszystko jedno... potem mnie nacięli na znieczuleniu domiejscowym (bo zzo nie brałam, nie wiem nawet ile kosztuje ale nie mieliśmy kasy, następny poród na pewno znieczulony!!!!) no i w końcu ostatnie parcie i poczułam coś niesamowitego - ciche "plask" i brzuch zmalał i ten krzyk

Tosia była na zewnątrz

położyli mi ją na brzuchu, płakaliśmy oboje z męzem

piękne uczucie.
potem Tosię wzięli do obróbki, maż poszedł pomóc i porobić zdjęcia

a ja rodziłam łożysko i doktor mnie zszył. uaktywniła się moja stała reakcja na stres -zaczęłam sobie żartowac

pytam doktorka czy będzie bolało a on na to że" wie pani, ja tam zawsze z tej drugiej strony, to nie wiem... " no i tak sobie gawedziliśmy. hihihi. skończyli. przenieśli mnie na łóżko na kółkach i odstawili w kat porodówki, gdzie sobie we 3 byliśmy już. i tak ze 2 godzinki. potem mnie na położniczy a mąż do domku chwalić się wszystkim znajomym
ok 17 poszłam do wc (tośka urodziła się o 14:15) doszłam sama, ale jak wstawałam to mi sie zakręciło w głowie i pielęgniarka która mnie zaprowadzała kazała głowe nisko między nogami trzymać na siedząco - pamiętam radość- "o!! moge się schylić"
wróciłam na salę (2 osobową) i wieczorkiem przyszłą taka fajna pani, która mnie przyjmowała na izbie i zaprowadziła pod prysznic. było mi trochę słabo ale o ile lepiej po umyciu. no i tak to.
miałam przeboje z karmieniem, bo pokarm był ale moje brodawki okazały się nie chwytne i tośka nie mogła się przyssac. teraz już jest ok okazało się że od kiedy przestałam słuchac rad położnych to daję sobie radę

(one kazały mi karmić na leżąco a wtedy to w ogóle tragedia, oryczałyśmy się obie z tosią, ale już jest ok )
no i jak jeszcze jakies pytania to prosze
przepraszam za przydługi opis.
kasiap żeby suwaczek sie pokazywał w podpisie wklej bbcode!!