Bloog mojego autorstwa ze stycznia 2007 Roku...
Życie kolejny raz z rzędu sprawiło. iż szukam sensu swojego istnienia. Jest późna noc, wczoraj o tej porze już dawno spałam a dziś ze łzami w oczach siedzę przed komputrem uciekając od problemów... Może chociaż przelanie moich myśli sprawi, iż poczuję się trochę lepiej... Przynajmniej mam taka nadzieję, ale jak to powiadają- "Nadzieja matką głupich"... Nie wiem od czego zacząć, chyba najlepiej od samego początku, lecz nie jest to takie łatwe, gdyż wspomnienia bolą, nawet bardzo bolą...
Jestem młodą kobietą, mam dwadzieścia jeden lat a życie od samego początku płata mi figle, którym każdego dnia musze sprostać.....
Pojawiam się poraz drugi dziś, wczoraj wszystko przytłoczyło mnie w taki sposób, że zapragnęłam tylko zasnąć, nawet przez myśl mi przeszło, że nie chciałabym się obudzić rano, bo niby po co???
Kolejny dzień, kolejne smutki, upadki, kolejne łzy... Pewnie wszyscy sę zastanawiają kim jestem i skąd się wzięłąm?? Bo z regóły to są istotne informacje. Wszczoraj niby zaczęłąm coś pisać na ten temat lecz szybko odeszłam od komputera "przytłoczona" swoją osobą. Napiszę tylko dopełnienie wczorajszej prezentacji mojej osoby- mam na imię Justyna i jestem chwilowo z Trójmiasta...
Wiele razy zastanawiałam sie skąd wzięły się moje wszystkie problemy...?? Czy ja jestem im winna czy też rodzice, otoczenie, doszłam do wniosku, że w domu zawsze miałam wszystko o czym wiele innych dzieci marzy lecz nie miałam tego najważniejszego- Rodziców. W nie dosłownym tego słowa znaczeniu... Rodzice zawsze starali się zapewnić mi wszystko, co najleprze- kursy językowe, wycieczki, orginalne ubrania, lecz zapomnieli, że ja potrzebuję także Ich... W moim domu nigdy nie było rozmów, wspólnych obiadów. Niby żyliśmy pod jednym dachem a jednak żyliśmy w dwóch innych światach. Wiele razy zdażało się, iż łzy płynęły mi po pultynach a rodzice tego nawet nie zauważali, wtedy jeszcze bardziej cierpiałam.
Moje dzieciństwo upłynęło spokojnie, tato pracował za granicą, więc prawie Go nie widywałam, mama była w domu, lecz co z tego.... Jako mała dziewczynka dostawałam od taty przeróżne zabawki, które innym dzieciom nawet się nie śniły... Tak upływało moje dzieciństwo. Problemy zaczęły się dopiero gdy weszłam w tak zwany okres dojrzewania. Wtedy rodziców wogóle nie było przy mnie. Mama też zaczęła wyjeżdzać do pracy za granicę, więc w domu zostawałam tylko ze starszym bratem, babcią i czasami tatą. Uczyłam się w liceum ekonomicznym i właśnie tam można stwierdzić, że zeszłam na złą drogę. Pojawiły się pierwsze "wypady" na dyskoteki, wagary, złe towarzystwo, z którego brałam przykład, później dzięki temu "zawaliłam" szkołę. Mama wróciła ze Szwecji i dopiero wtedy rozpętało sie prawdziwe piekło na ziemi bo dowiedziała się o wszystkim...!!!!!
Skończyłam na tym, iż piekło zaczęło się w momencie, w którym wróciła moja mama... Teraz kolej na część następną. Z Jej ust padło bardzo wiele raniących słów w stosumku do mnie. Zero zrozumienia, tylko krzyki, wyzwiska, nawet bicie. Nie potrafiła usiąść i porozmawiać ze mną jak matka z córką. Byłam dla Niej wrogiem numer jeden. Wszystko robiłam źle, jak to któregoś dnia określiła:" Jesteś zakałą rodziny". W sercu poczułam ogromną pustkę, potworny żal. Nie Potrafiła mnie przytulić tylko cały czas krzyczała, krzyczała, krzyczała... Miałam tego dość. Z dnia na dzień sama siebie przestawałam poznawać. Gdzieś gasłam aż wkońcu wygasłam. Straciłam znajomych, bliskie mi osby, zostałam zupełnie sama z problemami, rozterkami. Miałam dość wszystkiego. To była niedziela, wzięłam tabletki na serce, duża ilość i.... znalazłam się na pogotowiu... Do dnia dzisiejszego podejrzewają tylko, że się trułam bo lekarze stwierdzili u mnie nic innego jak zapalenie śluzówki żołądka... Myślałam, że w domu coś się poprawi, lecz myliłam się, nawet wtedy nie wiedziałam jak bardzo... Coraz częściej dochodziło do kłótni, wyzwisk, bicia czym popadnie... Zaczęłąm uciekać z domu ale to i tak nic nie dało... Tak mijały tygodnie, miesiące... Czas tak potwornie sie dłużył, ja cierpiałam... Byłam zupełnie sama w tym wielkim świecie... Tak właśnie minęły mi trzy lata, jeszcze w między czasie miałam operację kręgosłupa w poznańskiej klinice, ale to stosunku rodziny do mnie w żaden najmniejszy sposób nie zmieniło... Przykre ale taka właśnie była rzeczywistość...
Tak mijały sobie miesiące... Osiągnęłam pełnoletność... Trzy lata temu 25 grudnia, postanowiłam pojechać do Trójmiasta na imprezę Sylwestrową, czekał tam na mnie mój chłopak, który kochał mnie całym swoim serduchem, dla którego byłam Gwiadką z Nieba... Lecz niestety życie lubi płatać nam figle. W pociągu poznałam pewnego mężczyznę, który "zawrócił" mi w głowie. Wymieniliśmy się numerami telefonu i ku mojemu zdziweniu odezwał się do mnie dna następnego... Oczywiście, spotkałam się Nim. Czas mi tak cudownie minął, czułam się taka szczęśliwa... Spotkaliśmy się jeszcze kilka razy aż nadszedł Sylwester, właśnie wtedy postanowiłam, że "zerwę" z moim chłopakiem bo chcę być ze Zbyszkiem.... I tak też zrobiłam. Teraz przyznaję, że był to największy błąd mojego życia. Skrzwdziłam Maćka do takiego stopnia, że próbował popełnić samobójstwo dwa razy, aż rodzice postnowili umieścić Go w zakładzie psychiatrycznym...
Wyszedł z tego, choć musiało minąć bardzo wiele czasu.
Wracając do tematu Zbyszka- po niecałych dwóch miesiącach znajomości zamieszkaliśmy razem w Sopocie. Dni upływały cudownie, choć miałam wtedy osiemnaście lat czułąm się Mu tak bardzo potrzebna. On był taki dojrzały, miał 34 lata i wprowadzał mnie w świat dorosłych, czułam Mu się tak bardzo potrzebna
, czułam się kochana. Po pewnym czasie dowiedziałam się, że od ośmiu lat jest On żonaty, ale mimo tego nie chciałam od Niego odejść, nie chciałam z Niego zrezygnować, bo mówił, że mnie kocha a ja... kochałam Go... Minęły dwa miesiące, w wielki piątek trzy lata temu zrobiłam test ciążowy i co się okazało- byłam w ciąży... Zbyszek nie uwierzył, kazał mi w Wielką Sobotę powtórzyć test, też "wyszły" dwie czerwone kreski, nic wtedy nie powiedział, tylko się spakował i wyjechał na Swięta Wielkanocne do rodziców. Zostałam zupełnie sama, gdyby nie moja rodzina to nie wiem co by się wtedy stało...
Pojechałam do cioci i mojej najdroższej siostry ciotecznej, które mieszkają kilka kilometrów przed Sopotem i jakoś Święta przeżyłam. Mimo, że byłam taka młoda to pokochałam tą dzidzię, która rosła pod moim serduchem bardzo mocno. Miałąm nadzieję, że jak wróci Zbyszek to porozmawiamy i wszystko będzie dobrze. Nie wiedziałam jak bardzo wtedy się myliłam, Powiedział tylko: "Nie chcę tego dziecka, jak chcesz to możesz usunąć!!!" Wyprowadziłam się od Niego bo ma kazał... Nigdy w życiu nie zabiłabym Mojego dziecka, przecież ja Je już kochałam, przecież Jemu też już serduszko biło... Tak mijały dni, mieszkałam wtedy u cioci, Większość czasu przepłakałam, chodziłam zdenerwowana, aż ktregoś dnia zauważyłam, że "plamię" i brzuszek mnie zaczął boleć... pojechałam do szpitala. Lekarz zrobił mi wszystkie badania, włącznie z USG i pomiarami, zapisał "NOSPĘ" i powiedział, słowa, które do dnia dzisejszego słyszę jak wyrok: "Pani dziecko jeszcze żyje, ale nie wiem jak długo to potrwa" I wypuścił do domu...
Przepraszam, nie mogę dalej pisać, bo wspomnienia wróciły, odezwę się trochę później...
Dwa dni później pojechałam do rodziców i poszłam do swojego lekarza, który po badaniu ginekologicznym, stwierdził: "Serce Pani dziecka nie bije..." Miałam wtedy osiemnaście lat. Nikt, kto tego nie przeżył, nie wie, co w takich chwilach się czuje... Rozpacz, żal do całego świata... Do dnia dzisiejszego zadaję sobie pytanie, co ja zrobiłam takiego złego, że los aż tak bardzo mnie skrzywdził??? Że zabrał dziecko, którego pragnęłam, które kochałam od pierwszej chwili, gdy o Nim się dowiedziałam... To był koszmar, później zabieg, psychiczna "rehabilitacja"... Wszystko bolało, ale najbardziej bolał fakt, iż moja mama, po powrocie za Szwecji, nie wiedząc, co stało się tak naprawdę, oskarżyła mnie o to, że zabiłam własne dziecko, nazwała mnie "matkobójcą"... Krzyczała, zresztą do dnia dzisiejszego jak się spotykamy wypomina mi to.... Nigdy mnie nie potrafiła mnie wysłuchać... Ojciec dziecka, tzn, Zbyszek w momencie, w którym dowiedział się, że poroniłam, stwierdził " I dobrze się stało" ... Ale ja mimo wszystko chciałam aby On do mnie wrócił... Minęło kilka tygodni, ja wyjechałam z moją najukochańszą kuzynką do Szwecji na sześć tygodni. Zaczęłam jakoś wracać do "siebie" Dużo rozmawiałam z Paulą, wspólnie spędzałyśmy czas i jakoś to mijało. Nawet Zbyszek zaczął pisać do mnie smsy, ku mojemy zdziwiemiu ale też szczęściu. Więc i ja odpisywałam, bo myslałam, że wszystko przemyślał i zrozumieł... Tak minęły prawie dwa miesiące moich i Pauli wakacji w Szwecji, wracałyśmy ze smutkiem, choś ja gdzieś w głębi duszy się cieszyłam, bo Zbyszek czekał na mnie w Sopocie... No i stało się... Pojechałam prosto do Niego. Na przywitanie zaczęliśmy się całować jak zakochani a później kochać jak szaleni. Świat mi wirował... Minęły dwa tygodnie wspólnych imprez, wspólnych nocy. któregoś dnia trochę źle się czułam a po drugie spóźniał mi się też okes, ale tłumaczyłam to sobie faktem, że zmieniłam klimat itp. Następnego dnia powtórzyło się to samo, więc zainwestowałam w test ciążowy, który... poraz drugi wyszedł pozytywnie.... Nie wierzyłam, że to możliwe, więc zrobiłam kolejne dwa testy, które też ukazały dwie szaleńczo czerwone kreski... Miałam łzy w oczach i strach potworny w sercu. Przez głowę w ciągu sekundy przepływały mi setki myśli... Nie wiedząc, co dokłądnie robię, poszłam do sklepu z artukułami dziecięcymi i kupiłam dziewczęce buciki i czapeczkę różową... Czekałam aż Zbyszek wróci z pracy.. No i wróćił... Poszliśmy na spacer na "Monciak", usiedliśmy w przylutnym lokalu i wręczyłam Mu wtedy ten "podarunek" Otworzył i zapytał się czy to znaczy, że jestem w ciąży??? Ja powiedziałm tak i dałam Mu test ciążowy... Przytulił mnie i powiedział, że od tej pory trzeba o mnie i maleństwo dbać...
Radość Zbyszka minęła równie szybko jak przyszła... Wracając myślami wstecz stwierdzam, że byłam wtedy naiwną nastolatką, zapatrzoną w Niego jak w obrazek. Cały świat dla mnie nie istniał, był tylko On, nikt więcej... Ja wiedziałam najlepiej, co robię... Gdybym mogła tak cofnąć czas.. ale nie mogę...
Ale wracając do tematu... Tak jak napisałam wszystko Zbyszkowi przeszło momentalnie. Zostałam poraz kolejny zupełnie sama, ale tym razem nie chodzi o to, że kazał mi się wyprowadzić, lub też usunąć ciążę. Poprostu mieszkaliśmy pod jednym dachem ale żyliśmy w dwóch innych światach... Z Jego strony nie było wogóle zainteresowania moją osobą, nie chodził ze mną do lekarza, nie "smyrał" po brzuszku, o nic nie pytał... Przyzwyczaiłam się do tego... Moim światem był pamiętnik i wpisy, które tam dokonywałam. Dbałam o siebie i o mojego dzidziusia jak tylko mogłam. Brałam witaminki, chodziłam na badanie i tak mijały Nasze dni. Dzień, w którym po raz pierwszy poczułam ruchy dziecka były cudowne tak samo jak dzień, w którym po raz pierwszy na USG zobaczyłam bijące serce... Maluśkie życie... Byłam wtedy taka szczęśliwa... Gdy pierwszy raz lekarz powiedział, że noszę pod serduchem córeczkę, aż łzy popłynęły mi z oczu, tym razem to były łzy radości... I tak mijały kolejne miesiące. Ciąża przebiegała spokojnie, ja promienałam a Zbyszka cały czas nie było... Ale dziecko i Nasze zdrowie było dla mnie ważniejsze niż ON...!!! Nawet dwa tygodnie po planowanym terminie porodu nie interesował się niczym. Ciocia zawiozła mnie do szpitala i 05.05.05 urodziłam śliczną, zdrową córeczkę Nataszę... Moje szczęście, moją radość, moją MIŁOŚĆ!!!!
Natasza od samego początku stała się dla mnie całym moim życiem. Pewnie niektórzy z Was czytając mojego BLOOGA zastanawiają się skąd wzięło się to imię? Odpowiedź jest bardzo prosta- Oryginalne, śliczne i jedyne w swoim rodzaju, tak jak moja córka. Różnie na Nią mówię- począwszy od "Natunia, Natka, Nastka, Tuśka..." Mam radość w duszy kiedy wypowiadam to imię:) Ale wracając do tematu po narodzinach... Poród przeżyłam bardzo spokojnie. Miałam znieczulenie ogólne ze względu na stan po operacji kręgosłupa, więc praktycznie tą najważniejszą chwilę w życiu mojej córeczki i moim przeżyłam śpiąc... Ale za to w momencie, w którym usłyszałam przez "mgłę" słowa lekarza: "ma Pani córkę" Łzy popłynęły mi po pultynach i tak właśnie zostałam młodą mamusią...
Okres po porodzie mijał mi spokojnie, Nataszka od samego początku była na piersi z czego byłam bardzo dumna. Cieszyłam się, że mój Skarb ma mleczko prosto z cyca mamusi. Po wypisie ze szpitala byłam u swojej ukochanej cioci, o której pisałam już wcześniej. Wracając do tematu Zbyszka, odwiedził mnie po porodzie i każdego dnia przyjeżdżał do szpitala. Nawet w Jego oczach widziałam radość z faktu, że został tatą. Tak mijały dni. Nataszka rosła jak na drożdżach, była zdrowym i ślicznym dzieckiem. Zbyszek istniał w Naszym życiu ale tylko z "doskoku". Chyba jak każdy marzyłam o tym, aby stworzyć normalny dom, kochającą się rodzinę. Najbardziej bolał mnie fakt, że mężczyzna w wieku trzydziestu sześciu lat nie wie co to jest odpowiedzialność. Ja z dnia na dzień musiałam dojrzeć, musiałam sprostać zadaniu bycia matką, ale ja tego chciałam, On najwidoczniej nie... Patrzyłam jak Mała rośnie i tak upłynął miesiąc... Ostatniego maja 2005 roku stwierdziłam, iż nie chcę dalej tak żyć. Postanowiłam, że chcę wrócić do rodziców, wystarczył jeden telefon do mojego brata a on przyjechał mimo, że dzieliło nas przeszło 200 km... dlaczego wyjechał?? Prosta jest odpowiedz, pewnie większość z Was ona zdziwi, ale Zbyszek nikomu ze swojej rodziny nie powiedział, że ma córkę. Ani siostrze, która mieszka w Gdyni ani rodzicom. Bolało mnie to potwornie dlatego powiedziałam "dość". Dnia 1 czerwca 2005 roku w momencie, w którym wyjechałam rozdzwoniły się telefony od siostry Zbyszka. Po blisko miesiącu raczył poinformować rodzinę, że 05.05.05 został ojcem... Przykre ale prawdziwe...
I tak minęło kilka kolejnych tygodni... Nie miałam najmniejszego zamiaru wracać do tego człowieka, choć cała rodzina chciała abym to zrobiła. Przełom nastąpił w momencie, w którym zapragnęłam jednak spróbować- bo przecież, co mogłam stracić?? Nic, mogłam tylko zyskać normalną rodzinę... I tak wróciłam do Zbyszka, tym razem już z Nataszką... Niby wszystko układało się ok. Staraliśmy się stworzyć normalną rodzinę, staraliśmy się zapewnić dziecku ciepło rodzinnego domu. Przez pewien okres czasu nam to się udawało, ale gdzieś we mnie cały czas była ta niepewność i ten ból, który mi wyrządził... Ale żyliśmy razem. Później wszystko wróciło do normy, czyli znów nastąpiły kłótnie, wypominanie wszystkiego i znów uciekłam do rodziców, bo nie chciałam tak żyć...
_________________ Kochać i być kochaną...
|