Czytam Wasze wypowiedzi, widzę jak bardzo kochacie własne dzieci, jak się o nie staracie i naprawdę Wam zazdroszczę. Bo my z Adriankiem mieliśmy do przejścia całkiem niezłą drogę, za nim poczułam się matką a on moim synkiem. Chcę o tym Wam opowiedzieć, mam nadzieję, że mnie zrozumiecie.
Zaszłam w ciąże w wieku 16 lat. Oczywiście tego nie planowałam, że tak wcześnie to się stanie. Zawsze marzyłam o dziecku, kochałam dzieci i chciałam mieć dużą rodzinę. No ale nie w tym momencie. Mój wtedy chłopak się załamał. Ja z jednej strony się bałam, z drugiej cieszyłam. Przez długi czas ukrywałam ciąże przed rodzicami ( nie było widać po mnie, że jestem w ciazy). W szkole powiedziałam nauczycielom, bardzo dobrze mnie przyjeli i otoczyli wsparciem. Cześc młoich kolezanek była zachwycona, inne szemrały że się puściłam i takie tam. Największe schody zaczeły się gdy stwierdzono u mnie zatrucie ciążowe. Chorowało jednak nie tylko moje ciało ale i dusza. Nie wiedziałam co z nami będzie, mama jak się w końcu dowiedziała raczej była oschła. Teraz wiem, że po prostu się o mnie bała. Tato cały czas był wciekły na mnie, krzyczał i kłócił się z matką. Mój chłopak raz chciał z nami być, raz zaś odchodził albo radził abym zostawiła dziecko w szpitalu. Czego oczywiście zrobić nie mogłam. Wieczorami leżałam na łózku, obejmując swoj brzuch i wiedziałam, że jesteśmy sami, ze wszyscy są źli na to, że wkrótce miał się zjawić na świecie Adrian. Trafiłam pierwszy raz do szpitala na 10 dni wtedy moje stosunki z rodzicami się polepszyły. Chyba zrozumieli jak bardzo jest źle. Pamietam, że nocą siedziałam na parapecie okna i marzyłam aby mój chłopak się zjawił i przytulił. Aby był z nami. Niestety nie przyszedł. Nie zgodziłam się na cesarkę tak wcześnie bo Aduś był za mały, wolałam poczekać i miec pewnośc że ma wieksze szanse przeżycia. Moja mama tego nie rozumiała, nikt nie popierał mojej decyzji, twierdząc, że są ikubatory itd. Wróciłam do domu i do szkoły. Musiałam ją skończyć dla Adusia, nie mogłam się poddać. Niestety było co raz gorzej, wysokie ciśnienie sprawiało, że musiałam dużo spać, byłam rozdrażniona i nie dawałam sobie rady w szkole. Leki pomagały na chwilkę. Znowu zaczełam puchnąć, glowa mnie strasznie bolała. 11 kwietnia ( była wtedy Wielkanoc) bardzo mnie zaczał boleć brzuch. Nie na dole tylko w okolicy wątroby. Ciśnienie miałam bardzo wysokie. Nie dzwałam sobie rady. Rodzice zawieźli mnie do Kliniki. Tam po USG stwierdzono że dziecko żyje i wzieli mnie na porodówkę. Ból się wzmagał, nie miałam rozwarcia. Nic nie wskazywało, że zaczał się poród. Lekarz który mną się zajmował powiedział, że nie wie dlaczego mnie tak boli. Uciekłam im z tego stołu co się na nim rodzi. Wtedy zdecydowali o cesarce. Nie byłam uśpiona, ale powoli odchodziła mi świadomość. Zobaczyłam płaczącego Adusia i położna go gdzieś zabrała. Mnie przeniesiono na sale wybudzeń czy jak to sie tam nazywa. Jednak nie dano mi dziecka - wiedziałam, że coś jest nie tak. Moja mama do mnie zadzwoniła, powiedziałam jej że to syn, ile wazy i ile miał cm. Reszty co sie działo nie pamietam. Moja mama mowi ze przyjechali do mnie, że bolały mnie oczy wiec pielegniarka kazała mi je zamknąc. Lekarz powiedział matce ze nie moglam widziec dziecka, ze juz wtedy byłam nieprzytomna co było klamstwem bo przeciez wiedziałam ile ważył i inne rzeczy. Moja świadomosc jako tako wróciła gdy byłam w innym szpitalu na neurologii. Tu dowiedziałam się bardzo złych rzeczy - że mam lekki niedowład lewej strony ciała, że nie widziałam przez pare dni ( ślepota korowata), że siadły mi nerki i wątroba. Że to był udar zakrzepowy. Dowiedziałam się także że przed trafieniem na neurologie byłam jeszcze w innym szpitalu na nefrologi - bo lekarze nie wiedzieli co mi sie stało i myśleli że to coś z nerkami.
Zaczeła się walka o mój powrót do normalności. Lekarka powiedziała mojej mamie, że tak jak moje ciało jest opuchnięte tak wygląda mój mózg, że może bedą nieodrwacalne zmiany. Brałam sterydy, mase kroplówek i innych leków. Budziłam się i zasypiałam. Nie mogłam skupić myśli, ale wciąż myślałam o moim synku. On urodził się zdrowy, troszkę mu podawali tlen ale tak to nic mu nie było. Miał małą infekcje dróg moczowych. Moii rodzice jedźli od jednego do drugiego szpitala. Mama mówiła, że tato dumnie woził wnuka w wózeczku.po odziale. Pokochali go wiec a ja dostałam nadzieje, że będzie dobrze. Ja także o nim cały czas myślałam, miałam jego zdjęcia przy sobie i czekałam aż go zobaczę. Odzyskałam sprawność, wyniki były co raz lepsze, nie musiałam nawet chodzic na rechabilitacje. Byłam nawet na rozmowie ze studentami, bo to co mi się stało było rzadkim przypadkiem. W końcu pozwolono mi wrócić do domu, po prawie miesiącu. Aduś był przez ten czas sam w szpitalu.Moja mama pracowała z tatą, później w tym samym czasie tato miał wypadek w pracy i trafil do szpitala. Wiec moja mama miała trzy szpitale do objechania, biedna nie dawała rady.
Wypuszczono mnie tak nagle, bo musieli zwolnić łóżko dla innej pacjętki. W tym samym dniu wychodził mój tata. I gdy wujek z mamą po mnie przyjechali okazało się że nie wydzadzą nam Adusia bo jest za późno. Ale pojechałam go zobaczyć. Po raz pierwszy wziełam go na ręce. Musiałam siedzieć na krześle bo byłam za słaba. Ważył wtedy już ponad 3 kg a mi się wydawało że wazy conajmiej z 10. Ziewnął sobie.
Następnego dnia odebraliśmy małego. Wtedy okazało, się, że nasze kłopoty się nie skończyły. Aduś no coż, był sam w tym szpitalu, nie miał ze mną kontaktu, tak przecież ważnego dla matki i dziecka. Byliśmy sobie obcy. Na dodatek on był bardzo zły, każda czynnośc przy nim oznaczała płacz. Kłopoty z jego usypianiem były ogromne. Nie lubił dotyku, kąpania czy innych rzeczy. Pokazywał jak bardzo czuł się skrzywdzony. Ja natomiast nie moglam przejąc wszystkich obowiazków - bolał mnie kręgosłup po punkcjach, nadal bolaga głowa. Byłam słaba, czekał nas rajd bo lekarzach specjalistach - neurologach, nefrologach, miałam złe wyniki krwi wszystko mnie bolało. Byłam wciekła na cały świat, że nie mogłam zając się swoim dzieckiem, miałam pretesje do swojej mamy bo wydawało mi się, że przekracza linie, że chce odebrać mi Adka. Na dodatek mój chłopak raz był raz go nie było. Horror dosłownie. I Aduś wyczuwał to wszystko, głosno protestował. Między nami nie było miłości wtedy - nie mogliśmy się odnalesc chociaż mieszkaliśmy w jednym domu. Tak to trwało aż Aduś zachorował i trafił do szpitala. Wtedy po raz pierwszy spędziłam 3 noce z nim sama. To był mały przełom, bo Aduś i ja zaczeliśmy czuć, że tak dłużej nie można, że przecież musi być jakieś wyjście. W końcu coś się zaczęło dziać. Naprawdę duża zmiana nastąpiła gdy Aduś znowu, miesiąc po tym pierwszym pobycie w szpitalu do niego trafił. Zapalenie oskrzeli przerodziło się w zapaleni płuc. Lerzał na odziale ogólnym ale pewnego dnia zaczął się dusić i trafił pod respirator. Wtedy go chrziliśmy. Poczułam się strasznie, wiedząc że mogę go stracić. Własnie wtedy gdy tak jakby go odzyskałam. Ale udało się, Aduś wyszdł z tego. Znowu mogliśmy być razem na normalnym oddziale. Tu pierwszego dnia cały czas płakał ( był w śpiączce farmakologicznej, dożywiany przez rurkę), znowu pokazywał mi jak bardzo czuje się skrzywdzony. Ale w nocy uśmiechnął się do mnie. Poznał mnie i chyb wtedy pokochał. Od tej chwili już wiedzieliśmy ze do siebie należymy, że przecież jesteśmy dla siebie stworzeni i że nic nas nie rozdzieli. Nauczył się spać w łóżeczku ( wcześniej sypiał tylko w wózku przy ostrym bujaniu) zaczął sie uśmiechać i bawić. Pokochał kompanie ( płakał gdy się go wyciagało) uwielbiał leżeć z gołą pupą podczas przebierania. A ja czułam że jestem najszczęsliwsza na świecie, że mam swojego synka i że on mnie zaakceptował.
Nie wiem czy któraś z mam miała podobne przeżycia. Wiem, że nie zawsze jest różowo ale trzeba mieć nadzieję, że w końcu będzie lepiej, że słońce się w końcu do nas uśmiechnie:)
|