uwaga, raczej dla osób niezbyt wrażliwych. a jesli ktoś sie boi porodu - radzę nie czytac.
Opowiadanie moje 10ciotomowe zacznę może od pierwszych skurczy.
Jak to było w poprzednich ciążach, tak i w tej miałam dość dziwaczne przepowiadacze. Regularne, średnio bolesne, trwające po kilka tygodni. No i jak w poprzednich ciążach się z nimi turlałam i turlałam i turlałam....
Na ostatniej wizycie u mojej ginekolog okazało się, że szyjka jest ledwo otwarta, na 2cm, ale długa na około 2cm.
31go marca, we wtorek położyliśmy dzieci spać. Jakieś tam skurczyki mnie zaczęły łapać, ale juz dawno przestałam na nie zwracać uwagę. Położyliśmy sie z R spać, ale zaczęłam patrzeć na zegarek i mi wyszło, że mam te skurcze co jakieś 10 min. Ale różniście nieregularne i kurcze, niebolesne, tylko strasznie mnie cisło na dolny odcinek kręgosłupa i twardniała macica. Nie pamiętam, która była godzina... Ale pamiętam, że przed 23ią wstałam, bo nie mogłam uleżeć już, pokręciłam sie po domu, ale zaraz pstryknełam kompa. Skurcze miałam jakoś tak co 2-5 minut. I zaczynały boleć.... na skurczu tylko w kucki, ból niezbyt mocny, ale wyprostować się nie dało rady... Poklikałam z dziewczynami, zadzwoniłam na porodówke, opisałam, co się dzieje... Kobieta rozleniwionym głosem
- to pani pierwsza ciąża?
-nie, czwarta - a ona się chyba aż obudziła:
-pani przyjeżdża natychmiast!
Obudziłam R, zerwał się jak do pożaru

Zadzwoniliśmy po znajomych, żeby zostali z dziećmi i pojechaliśmy.
Na porodówkę mamy około 10min. R jechał przez miasto, a ja do niego, że może po dziurach jechać, to jak mnie wytrzęsie, to będzie szybciej. On na to: to ja zjadę na pobocze. Ja mu na to:
- chłopie tory masz obok! na tory!
Dotarliśmy do szpitala o 0.10. Od razu położna szybko mnie zaczęła podłączać pod ktg. Ja na skurczu już sobie dobrze przysiadałam, ale oddech pomagał, ból nie był zbyt mocny, ale to ciśnienie w dół... okropne uczucie...
położna mnie zbadała, rozwarcie identyczne jak u gin. Szyjka nieskrócona, dalej 2x2cm.
Przeleżałam pod tym ktg prawie pół godz. W międzyczasie zaczęło się robić gorzej, R musiał masować mi krzyż, a ja leciałam w "uuuuuuu" na wydechu.
POd koniec tej półgodziny nie mogłam już na tym ktg wyleżeć, wyginało mi plecy w łuk. całą sobą zmusząłam się, zeby sięnie spinać i cała siłe wkładałam w rozluźnienie miednicy, rozszerzenie jej jak najmocniej mogłam. I nie mogłam już tylko na uuuu, pod koniec wchodziłam na szerokie "aaaaaaaaaaaaaa"

Do tego okropnie chcialo mi się siku... W końcu już miałam wrazenie, że na któryms skurczu zwyczajnie popuszczę... zadzwoniłam po położną..
Przyszła. Ja zaczęłam:
-muszę... - skurcz mi przerwał...
ona oczy wielkie:
-przeć???
-Nie! siusiu!!!!
-no to najpierw Zbadamy się.
No to się zbadaliśmy. NA skurczu...

i z pełnym pęcherzem

zero postępu. Odpięła mnie od tego nieszczęsnego ktg, a ja biegiem prawie na kibelek...
-noooo, miąlo prawo sie chcieć... No to teraz pobiegać godzinkę i wrócić.
R niedospany, zimno go trzęsło, łazić ze mną nie chciał... Klapnął na fotelu koło wind, nakrył się kurtką i siedzial, a ja w te z powrotem.Ale tak silnych bóli jak pod ktg nie miałam, za to regularnie, co 2 min, około minutowe skurcze.
Po godzinie wróciliśmy, badanie, kuźwa, znowu nic!
No to gadka, co by tu zrobić. Pytam, czy mogłabym dostać ten sam zastrzyk co z Marzeną (po nim ma się uczucie, jak by się czlowiek nachlał), bo wtedy ruszył szyjkę z 4cm na 9 w pół godz.
Przenieśliśmy sie juz na salę porodową, dostałam ten zastrzyk 0 2.30 około, znowu pod ktg, znowu mnie wygina.
Przyszła lekarka i zaczęła mnie wypytywać o łożysko i łyżeczkowanie (w każdej poprzedniej ciąży miałam i teraz mieli dla pewności wyczyścić mnie od razu po porodzie). Ciężko mi się było skupić, ból mniejszy, ale czułam się kompletnie pijana. No i pomyslałam, że pewnie dlatego bólu takiego nie czuje.... A to skurcze sie uspokoiły i praktycznie wytłumiły...
Od tego zastrzyku zaczęłam wymiotować - norma, przy Marzenie było to samo.
Zwymiotowałam już kilka razy, a przy którymś czuje wody... Była 5ta rano. Przyleciała położna, zbadała mnie, maznęła podkład papierkiem lakmusowym - niebieski (dopiero później się dowiedziałam, że to wskazywało na wody). Poleciała po test: negatywny. Zawołałą druga, podebatowały nad tym testem, podebatowały - to nie były wody.
No jak nie wody, skoro wiem, co czułam??? Przy następnych wymiotach to samo... Przy 3im razie już ich nawet nie wzywałam...
W końcu zastrzyk się chyba rozszedł po kościach lekko przysnęłam i znowu zaczęły się skurcze. niebolesne, cisnące, co jakieś 12min.... Ale ze zmęczenia je przesypiałam...
Koło 6tej mniej więcej było, jak zbadali mnie po raz kolejny. Znowu nic się nie ruszyło. Zaczelam prosić o coś, na przyśpieszenie, żeby szyjkę zmusić do współpracy, bo wiedziałam, że po czymś konkretniejszym mnie ruszy szybciutko. Dowiedziałam sie, że o wpół do 8mej jest zmiana lekarzy i będą decydować. Więc mam czekać. S[pytałam co z tymi wodami, zrobili mi test ponownie: negatywny. POprosiłam o kontrolne usg - lekarz zadecyduje...
Lekarze, czy położne, nie wiem, wsio rawno, zdecydowali, że ważniejsze jest dla mnie się wyspać, skoro skurcze mam nadal. Nie chciałam, wolałam mieć to już za soba, tym bardziej, ze skurcze nadal nie dawały spokoju. Nie były tak silne jak w nocy, ale były i odpocząć nie dawały. Popłakałam się, ale w końcu mnie przekonali, że po tym jak się wyśpię, będą decydować dalej. I zrobią usg, żeby sprawdzić wody...No i wyspana będę miała siłę rodzić...
Dostałam relanium w zastrzyku i zamiast zasnąć, zaczęłam po nim wymiotować. Zaniepokoiło ich to, coś tam pokombinowali przy mnie, jakieś kroplówki, ale niewiele pamiętam, bo jednak to relanium działało i bylam na w pół przytomna. R już dawno pojechał do domu, zajął się dziećmi, żeby zwolnic znajomą z posterunku.
Taka półprzytomna przeleżalam prawie cały dzięń. Ciągle powtarzałam, że te skurcze są, nie uspokoiło ich nawet to diabelne relanium, a to oznacza, że w domu zacznie się jazda od nowa. Sprzeczałam się z lekarzami, położnymi, że bez wspomagacza ani rusz... na usg się w końcu nie zgodzili, bo skoro test wyszedl 2x negatywnie.... popołudniu skurcze nadal, słabizny kompletne... W końcu popołudniu decyzja: dadzą mi na próbę jedną kapsułkę, która ma na szyjkę podziałać i jeśli ona coś ruszy, to rano wywołanko za pomocą tych samych kapsułek w większej ilości. Skurcze zrobiły sie bardziej regularne, lekko przyśpieszyły, ale poza tym nic. A ja czekalam już tylko na zmianę warty lekarzy, że może nocna zmiana sie zlituje w końcu. Wieczorem badanie - szyjka na 2palce,czyli jakieś 3cm... No hura! pierwsza myśl: "Czyli rano wywołujemy! w końcu coś zrobią!" Tylko, że znowu mnie badał kto inny......
No i się "zlitowali". Miałam zostać na oddziale, żebym nabrała sił, bo w domu się nie da i rano zadecyduja o wywołaniu. No to ja z malutką nadzieją się zgodziłam, bo wiedziałam, że jeśli tylko wyjdę, to już nic nie wskóram.
Na noc zostawili mnie na porodówce, bo nie mieli wolnego łóżka na poporodowym.
Noc przespałam, spokojniej było, ale w sumie się nie wyspałam. Jak nie skurcze, to krzątanie się położnych mnie budziło. No i ciśnienie co godzinkę mierzone...
W czwartek rano wstałam, poszłam sobie do toalety i.... witaj czopie!!!! A raczej kawałku czopa... Dosłownie rychlo w czas, po jakichś 20tu badaniach...
Przyszła położna. Taka zołza, co jak ja tylko zobaczyłam od razu mnie do niej awersja wzięła... No nie lubię baby, no.... Oczywiście kolejne ktg. Poprosilam, zeby chwilkę zaczekała, bo własnie moja mama przyjeżdża z Polski i chciałam sie z nią krótko przywitać, to mi powiedziała, że będę miec mnóstwo czasu jak juz zgodze się wyjść ze szpitala. zbadać mnie nie chciała... Mimo wszystko poszłam sie z mamą przywitac, zajęlo mi to 3 min, a ta już z pretensją patrzyła, ze nie leże posłusznie w łóżku i nie czekam na jej przyjście jak na zbawienie. POtem przy odłączeniu ktg usłyszałam:
-Pani nie ma skurczy, pani nie ma bóli (że juz nie wspomnę, ze znowu były co 15-20min,ale były) Pani powinna w domu być...
aż się poryczałam. Zadzwoniłam do koleżanki i mówię, że jak mi zaczną coś kombinować z tym wywołaniem, to wychodzę na własne żądanie, bo mam ich dosć. Cały dzięń zamylania, cały czas - "później zobaczymy" i doopa blada... Nawet tego cholernego usg mi nie zrobili...
Przyszła lekarka. Rozmowa nie była zbyt miła. Ja ryczałam jak bóbr, a ona próbowała mnie uspokajać. Po raz tysięczny powtarzałam, ze szyjka nie ruszy, jeśłi mi czegoś na nią nei dadzą. Że wszystkie 3 porody miałam wywoływane i w każdej ciąży miałam przepowiadające skurcze trwające tygodniami. W końcu usłyszałam przemiłe zdanie:
-my robimy wszystko, żeby dziecko przyszło na świat w możliwie naturalny sposób...
-No tak... Ale co ze mną? co z tymi bólami, które są aż tak silne jak we wtorek? co z tymi skurczami, które mam cały czas i widzi je ktg? Co z nieprzespanymi nocami i ogólnym zmęczeniem??? Ileż możńa??? A co z tym, że ponoć szyjka ruszyla? dlaczego nikt mnie nie zbadał rano? Skurcze miałam całą noc, mam teraz, ale takie jak mam, to już nauczylam sie dawno ignorować! A co z tymi wodami? Ja jestem pewna calkowicie, bo cholera wiem, co czuje, to nie jest moja pierwsza ciążą, do jasnej anielki!
-Pani ma jeszcze zbyt dużo czasu do terminu (12dni), żeby ingerować...
-Ale nie rozumiem, dlaczego nie chcecie mi pomóc? przecież na dziecko też to wpływa. Dlaczego nikt nie weźmie pod uwagę tego, ze po takich historiach ja zwyczajnie nie będę miała siły urodzić!
-Naszym priorytetem jest dobro dziecka. każdy dzięń się liczy... Jak panią zobaczyłam w nocy we wtorek byłam pewna, że w dwie godz pani urodzi....
itd, itp
Zarządałam papierów. Powiedziałam, ze nie będę tu siedzieć, bo im przeszkadzam najwidoczniej, nie życzę sobie kolejnych badań, nie chcę nic, ubieram się i idę.
Dosłownie pół godz później byłam w domu. Ze skurczami.
Przesiedzialam z mamą pare godzin. Zdałam krótka relację na forum. Skurczyki coraz częsćiej, przy niektórych juz musiałam pooddychac... Mama jak na mnie patrzyła, to się dziwiła, że mnei wypuścili. JA wściekła jak diabli na lekarzy powiedziałam, ze mam ich w nosie, rodzę w domu.
Zadzwoniłam do swojej ginekolog. Opowiedziałam wszystko. kazała do niej przyjechać, bo ją zaniepokoił ten niebieski papierek lakmusowy. No i to, ze nadal mam skurcze. Wtedy były co 15minut. POjechałam. POdłączyli mnie pod ktg. na ktg skurcze co 10min, wgryzałam się prawie w fotel... lekarka mnie zbadala, szyjka od wczoraj nie ruszyła nic: dalej 2x2cm. zrobiła szybko usg, jednak to nie byly wody. No trudno. Ale przynajmniej nie mam powtórki z końcówki ciąży z Marzenką.
No i mówię, ze w takim razie niech mi da coś, co zdecyduje w tą lub we wtą.
-No to niech Pani weźmie podwójny magnez, jak by co to nie zaszkodzi. (bo jeszcze mogła by mi dac relanium tylko)
Przyszedł skurcz a ona:
-długo takie pani ma?
-no ten był średni, pod ktg miałam silniejsze, bo pozycji nie mogłam zmienić
-ale to nie wygląda na nieporodowy skurcz! Zmiana planów. Pani nie bierze tego magnezu teraz.
Stanęło na tym, że do 19tej czekamy. Jeśli będą nadal tak silne, albo silniejsze, albo przyśpieszą, to dzwonię przed 19ta do niej i ona dzwoni do szpitala, jak wygląda syt i jadę tylko jeśli się zgodzą na wywołanie. Jeśli się nie zgodzą, albo nasilenie skurczy będzie słabsze, to faszeruje się magnezem, żeby chociaż odespać noc.
W drodze powrotnej mialam juz co 5min, a w domu były juz co 4ry min. Zaczęły mnie mocno wyginać. Zadzwoniłam jeszcze do położnej, bo ciekawa była, i w czasie tej rozmowy już kucałam przy oknie i znowu leciałam na "uuuu". Miriam stwierdziła, ze ona na moim miejscu to by juz jechała, bez włazenia do wanny.
W końcu do wanny wlazłam o 17tej. Ledwo się zanurzyłam w wodzie a tu jak mnie nie skręci! Co dwie minuty skurcze takie, jak we wtorek w nocy. Z wrazenia zanurzyłam głowę, bo miałam w planach umyc włosy, ale za cholerę nie mogłam tego zrobić! miałam minutę przerwy między skurczami, kobyłami takimi, że wyłam jak pies do księżyca. Jedyne, co mi sie w łepku kołatało, to to, ze jak wyjdę, to może się trochę mneij bolesne zrobią.
Z tej wody udało mi się wyjść dopiero po 20min. Płakałam w czasie skurczy, ale starałam się być cicho ze względu na resztę dzieci. Jak już biegiem wypadłam z łązienki, zeby zdązryć między skurczami, to chowałam sie po pokojach, zeby mnei dzieci nie widziały. I wyłąm w poduszkę. Ubrałam sie, zadzwoniłam do ginekolożki i powiedziałam, ze do 19tej to ja nie wytrzymam, żeby dzowniła do szpitala od razu. Uzgodniłyśmy, ze jednak pojadę do tego samego, bo wiecozrem miała mieć dyżur położna mówiąca po polsku, co by mi ułatwiło troszkę sprawę.
Na porodówkę wyruszyliśmy prawie o 18tej.
Dojechaliśmy, znowu mnie położna zobaczyła, to oczy wielkie. Zarządziły najpier ktg. Trochę miały młyn, więc posadziły mnie na fotelu na końcu korytarza (ale spoko, w takim ustronnym miejscu) i pod to ktg podłączyły. Myślałam, ze umrę tam. Nie mogłam usiedzieć bez ruchu, a jak tylko się ruszyłam nei pokazywało skurczy wcale... Na niektórych już miałam w doopie głęboko, czy mnie ktoś słyszy: po prostu sobie wyłam. Wyszła z dyżurki ta połozna-czarownica:
-a kto tu tak głośno jest? - zobaczyła mnie - a... to pani - jak by to wszytsko tłumaczyło... Miała szczęście, ze akurat mnei kolejny skurcz złapał, bo chyba bym jej ch... nawrzucała...
Po ktg czekamy na lekarza.... łażę po tym korytarzu w te i we wtę... przy łażeniu skurcze słabsze, ale ciągle częste...
Po jakichś wiekach lekarka do mnie zeszła. Zbadała, zbadała testem wody, zrobiłą usg - "żeby nic nie opuścić" - jak to określiła. Pewnie moja gin ich wypytała, dlaczego nikt mi tego cholernego usg nie zrobił i nie zbadał rano... Nic to, ze z samolotu miałam ochotę odlecieć, utrzymać się na skurczu na tym ustrojstwie to nie lada wyczyn...
No i się zaczęło:
szyjka nie reaguje, jest nadal to samo 1

cm otwarta i 2cm długa (to niby wcześniejsze 3cm to kto inny mnei badał i tyle). Moje skurcze to nie skurcze (czytaj wyginanie się przy stole w pół i zakładanie prawie kolan na ramiona to wyczyny zwyczajowe dla ciężarnych) i tekst roku:
- to nie jest oznaka, że dziecko chce przyjśc na świat.
pokłóciłam sie z tą lekarką, ze mało jej nie zjadłam. R biedny siedziął obok i nic nie rozumiał, ale w pewnym momencie stwierdził:
-ja stad idę, bo jej zaraz przypierdolę - i wyszedł. Z tych nerów skurcze mi się zaczęły uspokajać. Mówię do niej: uspokajają się, bo się zdenerwowałam i ciśnienie mam pewnie jak po maratonie. Ale skąd ja mam wiedzieć kiedy mam do Was przyjechać? Kiedy to już będzie to? czemu nie dacie mi czegoś na szyjkę żeby ją ruszyć ciut, bo potem pójdzie z górki???
poryczałam się. R na szczęście nad sobą panował, bo na serio chyba by komuś krzywdę zrobił.
Lekarka wyszła. Poszła gdzieś tam, wróciła za pare minut i mówi:
- Zostawimy panią, zeby mieć na oku sytuację, rano ja będę wnioskować do ordynatora, zeby jednak panią wspomóc. Nie dziwie się, że jest pani zdenerwowana (nie, no przeciez fajnei jest rodzic 3 dzień z rzędu ), ale teraz musi się pani wyspać, zrelaksować i mieć siły na jutro. Znając ordynatorkę, to się zgodzi.
Pzryszła ta polska położna. Potwierdziła słowa lekarki odnośnie ordynetorki i dodała: "nie z takimi przebojami kobiety miały wywołanie u niej". R pojechał do domu, bo skurcze w sumie posżły sobie precz - były ale takie jak te, co je w domu olewałam z każdej strony. Tyle tylko, ze regularne były. Wlazłam sobie do wanny dla relaksu. Zadzwoniła koleżanka, opowiedziałam jej, co się działo. Śmiałyśmy się, ze super: dzień wczesniej szyjka 3cm otwarta, teraz na 1cm.. normlanie moje skurcze działają na mnie odwrotnie! jeszcze trochę, to mi się na kokardkę szyjka zawiąże i będą mi troczki wisieć między nogami!
POrozmawiałam z tą polską położna. Powiedziała, ze otwarcie nie jest dla nich ważne, tylko długość. Musi być max 1cm, żeby uznali, ze szyjka jest gotowa do porodu...
Na noc poszłam na oddział. Przespałam noc jak zabita (no ale im powiedziałam, ze skurcze mam ciągle), bo w sumie juz miałam tych zarwanych nocy troche za sobą. Rano wstałam, zjadlam śniadanko. Przyszła lekarka: potwierdzenie jest, dostanę kaspułki, jak nie ruszy od razu, to 3 dni będą próbować. No to ja nazat spacerkiem na porodówkę. Ktg, badanko, pierwsza kapsułka. Pojawiły się słabe skurcze. Po 2 godz znowu na ktg i badanie. Drugą dawkę dostałam już dwie kapsułki. łazenie po korytarzach, schodach... Skurcze silniejsze, co 3min, ale na ktg się nie chcą pisać... o 13tej około znowu badanie i ostatnie dwie kaspułki zaplanowane na ten dzien, ale... szyjka dalej 2x2... Zadzwoniłam do R, ze postępów brak, jeśłi nic się nie ruszy, to jadę na noc do domu i wrócę rano na kolejne dawki.
Poszłam pod prysznic i z bólu i frustracji ryczałam sobie w takt płynącej wody...
Znowu po 2 godz poszłam na porodówkę. Na skurcze pomagało już tylko głębokie oddychanie i łażenie w kółko. Leżeć się juz nie dało... ale zaczęły sie cholerki podczas ktg wytłumiać... ja już załamana... Przysżła położna: zbadamy się...
No to sie zbadaliśmy. Ja tu już w głowie sobie układam, jak jej powiedziec, ze na noc do domu chcę, a ona: szyjki nie ma, choć rozwarcie takie samo - 2cm. Rodzimy.
Raju! Nie uwierzyłam... Chyba mi z 5 razy powtarzała, ze tak, jest postęp, jak skurcze nie ruszą po wannie i lewatywce, to mnie podłączą pod oxy. ALe to już pewne jest, ze rodzimy!!!!
Mało się nie popłakałam ze szczęścia! Jeszcze tylko szybki telefon do forumki, bo z podniecenia mi się ręce trzęsły i trafic w klawisze tel nie mogłam: wywołujemy!!!!! hura!!!!
PO lewatywce weszłam do wanny, była prawie 18ta. R przyjechał zadowolony, no bo w końcu coś zrobili!
Posiedziałam w wannie do 19.30. ( w międzyczasie była zmiana warty i przyszła nowa położna. Az dziw, ze jej do tej pory w swojej porodówkowej karierze nie spotkałam). Musiałam wyjśc na kolejne ktg. W wodzie skurczy nie czułam parwie wcale, na coponiektórym musiałam sobie pooddychać i tyle. Takie pikusie, to ja w domu nawet nie zauważałam, ze miałam...
POszliśmy na salę porodową. Tą samą co z MArzeną. R mówi:
-o! masz to samo łóżko! chyba do tej pory nie urodziłas, bo to łóżko cie do siebie wzywało... POżegnałaś się z nim?
-Nie martw sie, tym razem się z nim pozegnam tak czule, ze mnei wiecej na oczy nie będzie chciało widzieć.
Badanko. rozwarcie 3cm. BEZ OXY! przy takich pikusiach!!!! Jejku, jak mi to ładnie idzie i samo!!! Przemknęło mi przez myśl, ze w takim razie, jak bez kroplówki, to może w wodzie urodzimy...
Poleżałam sobie pod ktg, nawte nie bylo mi niewygodnie... Muzyczka sobie leci, R rzuca żartami... W końcu przyszła połozńa odłączyć mnie od ktg i pyta:
- to jak. Idziesz pochodzić, wanna, prysznic, czy od razu kroplówkę chcesz? Bo ja Ci ją podłączę, jak bedziesz chciała, możemy od razu, możemy później...
POmyślałam chwilkę... hm... połaziłabym, a z kroplówką mi nie pozwolą... Spytałam o to i o ewentualne zzo.
- no 3kę urodziłaś bez, to teraz ci po co? - zażartowała...
-no wiesz, chociaż raz się cżłowiekowi należy... To co robimy?
Przetłumaczyłam wsio R, a Inez- połozna, mówi:
- jak chcesz sama próbować, to ja nie mam nic na przeciw. Pamiętaj, ze dostaniesz oxy w każdej chwili, jak będziesz chciala. Tylko to może trwać nawet całą noc bez kroplówki.
-No to dobra. Dawaj od razu, bo się rozmyślę.
Podłączyła mnie o 20.20 około. Oczywiście musiałam juz zostac w łóżku. Skurcze nei miałam zbyt silnych, nawet miałam wrażenie, ze są słabsze, ale dłuższe. PO 10 minutach zwiększyła dawkę z 4 na 8 jednostek. POdłączona byłam też cały czas pod ktg. Przeleżałam sobie tak jakieś pół godzinki niecałe, jak zwiększyła mi dawkę na 12cie. Skurczy nie czułam prawie wcale, choć zaczynały się robić bolące. Przy tej 12stce juz sobie na nich oddychałam głeboko, ale raczej dla zasady, niż z wieeeelkiej potrzeby. Ale fakt, każdy następny był ciutkę silniejszy.
Przed 21ą przyszła Inez z jeszcze jedną
połozną, lekko siwawą, starsza troche, ale przesympatyczną. I Inez mówi:
-Wy po polsku rozmawiacie. Ja znam "trudno trudno"
Ja do niej, ze powinna się nauczyć "przyj przyj" i "mocno mocno".
Ta druga mówi do R:
-musi mi pan przynieśc prawidłowa kartę ubezpieczeniową, bo żona to chyba w 2008ym się nie urodziła...
My patrzymy, a on dał kartę Marzeny. Poszedł na oddział po moją kartę, a w tym czasie Inez mówi:
- Ja znam jeszcze po polsku "kurczaczek"
Chwilę nam trwało, zanim wyjasniłam tej drugiej położnej, ze to taki całkiem malutki kurczak, taki żółty. Pośmiała się chwilę, ze zrozumiała, powtorzyła kilka razy badź co bądź trudne słowo dla Niemców i wyszła.
Przyszedł R. Dał Inez moją kartę, ona się coś tam jeszcze zakręciła, a R do mnie:
-ide korytarzem, a ta położna druga złapała mnei za ramię i do mnie takim ściszonym głosem: "Kur-cia-ciek" ist kleine Huenschen"
Jak ja się zaczęłam śmiać... skurcz przyszedł myślałam, że mnie udusi.. Inez przyleciała do łóżka co się dzieje, a ja na tym cholernym skurczu, ze łzami w oczach jej macham ręką, ze wsio ok...
W końcu złapalam tchu, powiedzialam, że dobrze, R mi kawały opowiada na skurczach, bo Inez byłam blada z nerwów... Już miala wyjsc z sali, gdy ja nagle...
-Wody...
R: - eeeeeeeee tam, posiusiałaś się znowu..
-Nie, wody (oczywiście wszystko po polsku i po niemiecku naraz musiałam mówić.)
Inez się wróciła, ja czuje, że tego mi leci dużo.. Była 20.55.
Odchyla kołdrę, a tam... owszem wody, ale w kolorze krwi. Mnie normalnie jak by ktoś w morde strzelił. Owszem, rzadkie, ale czerwone ciemno jak krew. Czuje, ze wylatuje ze mnie skrzep.
inez: spokojnie, tej krwi nie jest dużo, to tylko tak wygląda, bo wody się zabarwiły, ale nie ma w nich dużo krwi. Nie denerwuj się.
coś ze mnie wypadło. Inez się lekko skrzywiła "cholewka niedobrze" - pomyślałam
Ja: łożysko?
Inez: może być tak, ze się odkleja, to co wypadło to tylko szlam, on się zbiera w macicy czasami. spokojnie, wyłączam kroplówke, zeby skurcze lekko przystopowały. Musze zadzwonić po lekarza, zeby wiedział, co się dzieje. Nic poważnego, zaraz pewnie przyjdzie zrobi usg.
Wyłączyła kroplówkę, podgłośniła ktg, zebym słysząła tętno i poszła do dyżurki zadzwonić.
R: spokojnie, z małą wszystko dobrze, nie denerwuj się. - ale widze po nim, ze też się zdenerwował. Tłumaczę mu, co powiedziała Inez.
Po dosłownie 2-3 min byłą już lekarka z aparatem usg. Małej tętno w okolicach 140. Więc o mała się nei bałam, ale cholera, skąd ta krew? I ciągle leci...
Lekarka robiąc mi usg: odeszly pani kiedyś wody same z siebie?
ja: nie.
ona: no łożysko jest tu i tu - pokazywała mi na brzuchu - tak było?
ja: tak, siedzi na miejscu.
ona - to znaczy, ze to nie dziecko i nie łożysko, wszystko wygląda dobrze. Najprawdopodobniej to pani krwawi. Ale teraz najwazniejsze jest, żeby dziecko urodziło sie jak najszybciej. Podłączamy kroplówkę na max, więc bedzie ostra jazda.
przy okazji badanie: 4cm. "długa droga przede mną"- myśle/ i wiem, że pewnie będzie skurcz za skurczem. Zaczynam się bać, bo wiem, że to będzie jazda na maxa.
Przetłumaczyłam R, co powiedziały. Inez odkręciła mi kroplówkę na 48 bodajrze. Była 21.10.
Pierwszy skurcz był już dośc bolesny. Przy drugim poczulam, że znowu ze mnie leci i zaczynam mdlec... jęknęłam tylko:
-mdleję - i czuję, że lecę w dół... Nie zemdlałam, ale zrobiło mi sie okropnie źle...
Łóżko na leżąco. Czuję, że drętwieją mi palce. Zanim się wypowiedziałam do R po polsku, to już ich nie czułam wcale. Czuję, jak ze mnie leci i wylatuje kolejny kawał szlamu (R potem powiedział, ze lekarka to zebrała do badania, niosła to, to miała obie dłonie pełne, tyle tego było). Lekarka i połozna zaczęły latać jak w ukropie. Staram się mówic do nich, otwierac oczy, ze je słyszę, ale jest mi coraz trudniej. słysze lekarke:
- dzwoń na operacyjny.
ja już bardzo wolno, po niemiecku: cesa...rka...?
- tak, musimy szybko.
ja: robert, cesarka.... mój telefon... zadzwoń... do mamy...
juz mnie przezrucają na łóżko... jadą.. otwieram lekko oczy, widze, ze wyjeżdżaja ze mną juz na korytarz.
-robert... kocham.... - na "was" zabrakło mi sił...
usłyszałam tylko: ja też cię kocham, będzie dobrze - ale głos mu sie załamuje...
niech robią co chcą.. strasznie mi źle... nie niedobrze, ale okropnie... chcę już zemdleć...
Biegną. Otwieram znowu oczy, są juz przy końcu korytarza... przy następnym otwarciu widze sufit sali operacyjnej. Przenosza mnei na kolejne łóżko, co i rusz ze mnie chlusta... staram się powiedzieć, ze po narkozie wymiotuję, chyba nie rozumieją.. a mi w głowie siedzi, ze nie będę się mogła dzieckiem zająć... przykrywają ciepłą tkanina. rece na boki.
- nie... czuję.... nóg...
Nie rozumieją. Skupiam sie, powtarzam po niemiecku. otwieram znowu oczy, choc to koszmarnie cieżkie zadanie. Widze kobietę w białej masce z aparatem do szukania tętna. czuję sondę na brzuchu... Prawa strona..... lewa... JEZU! ONA NIE SŁYSZY!!!!
- jak... dziecko...
- pani nic nie mówi, prosze się nie męczyć...
znowu ze mnie leci, kolejne wenflony, przyklejają kabelki, latają dookoła mnie, słysze jak biegają.....
- jak???? dziecko???? - nie mam siły głośniej... wiem, ze mnie ledwo słyszą... skupiam się, zbieram całą siłę..
- jak.... dziecko!!!!!
- prosze oddychać.
Zakłada mi maskę z tlenem na nos, wciska w twarz... "zabierz to!!!! nie mogę w tym oddychać" próbuję walczyć z tą maską, wykręcam głowę, ale to nic nie daje... -jak.... dziecko... dziecko.. jak dziecko... - powtarzam w kółko, nikt mi nie chce odpowiedzieć... na więcej nie mam siły...
Anastezjolog mówi:
-narkoza, będzie piekło -wciska zawartośc strzykawki w wenflon. nic nie czuję
"wiem głąbie, jeszcze nie, jak dziecko mi powiedz!!!!" udaje mi się tylko wystękac po raz kolejny
-dziecko...
Ma piec. W rękę. Nic nie piecze. Dziecko!!! dusi mnie. oddech. Oddech! zabierz tą maskę! dusze się... w końcu wyciągają mi z gardła rurkę od intubacji - pierwszy wdech piecze, ale jest lepiej i wtedy... piecze... matko!!! jak boli!!!!!!!!!! brzuch.. miało w rękę piec!!! jezu... BOLI!!!!!!!!!!!
chcę zawyć... kończy się na kolejnej okropnej fali bólu od brzucha... ledwo stęknęłam.. oddech krótki, płytki... głębszy - od razu brzuch mi ekspoduje... jęczę ledwosłyszalnie... dziecko...
-jak... dziecko... dziecko...
zaczynam płakać... ledwo otwieram oczy...
ktoś się nade mną lituje. łapie mnie za rękę, ściska:
- z dzieckiem wszystko dobrze. Już po... proszę starać się nie męczyć. Zaraz zawołamy męża...
boli... matko jak to boli...
R się odezwał.. popłakałam się znowu.. ma w rękach zawiniątko... Przystawia mi ją do twarzy, odruchowo chcę podnieśc głowę i od razu zaczynam płakać z bólu... lekarze coś tam kombinują przy kroplówkach, po kilku minutach ból tylko lekkim ćmieniem daje o sobie znać.
W końcu ją widze. Czarne włoski... nosek, zamknięte oczka...
"to nie ona... niepodobna... no jak nie ona??? na pewno ona. sama tu byłam, drugiej rodzącej nie było" staram się uśmiechnąć. nie mam siły. ale to nie moje dziecko... gdybym miała siłę, to pewnie bym samej sobie palnęła w łeb... przecież to nasza Natalka!
-ile.......
R: o 21.30. Zdrowiuchna, 9/10/10 pkt, 2830g i 50 cm
- naj...większa...
-no... szybko ja wyciągnęli. Musieli się śpieszyć, ciut ją skaleczyli przy uszku. nic groźnego...
- która... godzina...
- po 23ej... - szybko liczę. byłam nieprzytomna prawie 2 godz...
- mama..
- spokojnie, dzwoniłem...
mogę juz utrzymac oczy otwarte dłuzej niż przez moment... patrzę na R, bladego jak ściana, próbującego pod uśmiechem ukryć ten stres, który miał przez te 2 godz. Nie chce się przyznać, jak bardzo się bał... Przystawiam w końcu małą do piersi. haha, oni mi ją przestawiają, ja ledwo rękę podniosłam, by przytrzymać (.). Jest prawie północ - taką mam godz na zdjęciach.
Na sali pooperacyjnej zostajemy gdzieś do 1ej w nocy.. Przewożą mnie potem do tej samej sali, na której spędzałam noc. mamy zgodę na to, żeby R przy mnie został. Wykupimy mu lóżko, nie będzie miusiał spać na stołku. Rachunek przyjdzie pocztą. Małą zabiorą na pierwszą noc do dyżurki. I tak nie potrzebuje na razie nic poza odpoczynkiem. Zupełnie jak ja..
Koło 1.30 zaczyna sie jazda. łapią mnie wymioty. Rana na brzuchu od razu pali żywym ogniem. Wzywamy położną. Odłącza mi kroplówkę przeciwbólową, która i tak już jest prawie pusta i daje druga na wymioty. Robi mi się koszmarnie niewygodnie, nei mogę zmienić pozycji. R z korytarza z jakiegoś łózka zabiera poduszkę i kładzie mi pod kolanami. Lepiej ciut... Po godzinie wyję na łóżku z bólu. R przyciska mi obiema rękami do rany zwinięty ręcznik, bo bez nacisku jest jeszcze gorzej. Położna na ból przynosi mi tabletkę. resztkami sił tłumaczę, ze przecież ja wymiotuje po łyku wody, a ona mi tabletkę... Udało mi sie w końcu wyjasnić, ze ja po narkozie zawsze tak mam, ze 3 dni sie podnieśc nei mogę. Nie wiem, czy mi przed narkozą podali coś na wymioty (tak miałam za ostatnią narkozą i wstałam po 3 godz bez problemu) bo nie wiem, czy mnie zrozumieli. POłożna: kroplówke musi przepisać lekarz, ale teraz ma poród. Moze to z 15-20min potrwać.
wolę poczekać, niż ryzykować wymioty po tej tabletce. jakoś przetrwam... wyje dalej. R nie wie, jak mi pomóc. Boję się głeboko oddychać.. w końcu przynoszą mi kroplówke.. ta na wymioty odłączają... ale juz nei boli... ćmi tylko...
Na raty jakoś śpimy. Pić się chce. Boję się napić. Rano kolejna rozmowa w sprawie wstawania - boję się zawrotów, kolejny raz wyjaśniam, ze po narkozie ja tak mam. dostaję dwa sucharki do zjedzenia i powoli udaj emi sie usiąść. Na raty, nie daję rady sama - R mnie powoli podnosi do góry... Przewrócenie się z boku na bok tylko przy pomocy R. Żeby usiaść - tak samo. Zajęcie sie mała to w ogóle meksyk nieosiągalny... Na szczęście njuż nie wymiotuję, tylko nie mam siły na nic.
Wstałam dopiero po 24godz. Wczesniej każda próba kończyła się prawie odpłynięciem: ciemno przed oczami, mroczki i siup znowu na płąsko. I znowu kilka godzina zeby usiaść.
Do ubikacji - 3m - ledow dochodzę... Pomagają mi sie podmyć, cewnik przeszkadza jak jasna cholera. R delikatnie myjkami myje plecy. Lepiej, świeżej... ledwo wracam do łóżka. Koniec wyskoków na jeden dzien...
Noc ciezka, ale juz nie taka straszna. Rano ściągają cewnik. Po sniadaniu wybieram się pod prysznic. Jedna reka ciągle na brzuchu, cieżko się umyc, ale jak potem fajnie... zasypiam od razu jakbym przewaliła tonę węgla... Wieczorem ból znowu powraca, kolejne tabletki przeciwbólowe. Na szczęscie na każdy kolejny dzięń jest ciut lepiej. W 4ej dobei udało mi się odkaszlnąć ten zastój po rurce intubacyjnej. tak się ucieszyłam, ze az do R zadzwoniłam
W czasie całego pobytu odwiedzają mnie chyba wszystkie położne z porodówki (poza tą czarownicą) i nawet część lekarzy.... Dowiaduję sie, ze hemoglobinę ma 7,7 a prz 8miu powinni podać krew. Ale poniewać czuje sie w miarę i nabieram sił, nie widzą takiej potrzeby.
Od polskiej położnej, tej co była w czwartek wieczorem, wiem, że lekarka, która była przy mnie mało nie zemdlała sama. Z nerwów, bo syt była bardzo poważna. Położne były ciągle koło R, czekały z nim, uspokajały, ale on biedny niewiele rozumiał... Napędziłam stracha chyba wszystkim, ale największy koszmar na pewno przeżył R. Dowiaduję się też, że na 95% gdybym byla w domu, było by to samo. I wątopliwe jest, żeby karetka ze mną zdąrzyła na czas....
Lekarze obadali wszystko. nie wiedzą, skąd było to krwawienie. Pewnie się nie dowiem nigdy... Za to zastanawia mnie ta rurak intubacyjna, bo poprzednimi razy jej nie miałam. chyba było bardzo poważnie ze mną. Straciłam mnóstwo krwi, lekarka potem pzryznała, ze nie spodziewała się, że uda mi się wstac po upływie doby....
Ten moment, gdy kobieta w masce nie może znaleść tętna, śni mi się prawie co noc. Budze się znowu bez tchu i ze łzami w oczach. Wtedy zaglądam do łóżeczka i sprawdzam, czy Natalka oddycha. R o tym nie wie, mama też...
Natalka w końcu "została moim dzieckiem" dopiero jak wyszłam ze szpitala....
Dzisiaj juz czuje się dobrze. Ale minęło juz 15dni. Najgorsze za nami.... I nigdy więcej....