Czesc! Jestem wreszcie, troche sie ogarnelam, odsapnelam wiec czas na moj opis.
Jak zapewne wiecie, od ok. 37 tc meczylam sie ze strasznymi skurczami, ktore byly bardzo regularne i bolesne, takze musialabym chyba ladowac dwa razy dziennie w szpitalu z falszywym alarmem. Wreszcie pod koniec 39 tc zaczelam tracic cierpliwosc, jakis glos mowil mi, ze cos jest nie tak. Akurat na wizycie u ginki, znowu mialam akcje: skurcze co 3 minuty, brzuch twardy jak decha. Ginka sie troche zdziwila, ze z takimi skurczami jeszcze nie urodzilam, no ale rozwarcie bylo caly czas na opuszek. Stwierdzila, ze nastepnego dnia ma dyzur w szpitalu wiec jak przyjade, to podlaczymu oksytocyne i powinnam urodzic raz-dwa.
Nastepnego dnia do szpitala zawiezli mnie tesciowie (niestety nie byl to szpital na Zaspie, gdzie chcialam rodzic, ale na Klinicznej, gdzie pracuje moja ginka). Chyba godzina czekalam drzac z nerwow i podekscytowania w poczekalni - czy dzisiaj urodze mojego dzidziusia, czy sie nie uda? Wreszcie przyszla polozna i mowi do mnie: "dzwonila Pani doktor, idziemy na porodowke". No to cisneinie mi skoczylo, odprawilam tesciow, zadzwonilam do meza, zeby przyjezdzal, bo chyba bedziemy rodzic. Na porodowce adrenalinka jeszcze sie podwyzszyla. Sale porodowe byly polotwarte, trzy mamusie tulily urodzone wlasnie malenstwa, a ja siedzialam grzecznie na kanapie i wypelnialysmy "papiery". Skurcze mialam co 5 minut. Po papierkowej robocie polozna zaprowadzila mnie do "pokoju do skurczow"

( a smialam sie z Tolki) i podlaczyla oksy. W miedzyczasie zmierzyla mi miednice. Przyjechal Bartek. Oksy podzialala od razu, zalapalam piekne skurcze. BYly od razu na 80-80 jednostek, co 3 minuty. Smialam sie, ze moglismy wziac jakas gre, ale zaraz skurcze sie nasilily i juz nie bylo mi do smiechu.
Zlapalo mnie na ostro: skurcze dochodzily do maksimum i praktycznie nie bylo miedzy nimi przerwy. Bol nagle zrobil sie nie do zniesienia, lezalam na lozku, kulilam sie z bolu, trzymalam sie kurczowo za porecze i tracilam zmysly - nie wiedzialam gdzie jestem. Wtedy pomyslalam, ze to mnie przeroslo, ze nie dam rady. Jakas para w ciazy byla akurat na "zwiedzaniu" porodowki, polozna pokazala im moj pokoj i mowi: "o u jest taki pokoik, gdzie czeka sie na rozwiniecie akcji, jak do porodu jest jeszcze daleko." "Daleko?" - pomyslalam - "To ja juz nie wytrzymam chyba". Jedyne co trzymalo mnie jeszcze na duchu, to mysl, ze pewnie szyjka ladnie mi sie juz rozwarla i moze akcja pojdzie szybko. Tak wytrwalam dwie godziny. Bartek byl chyba troche przerazony moim cierpieniem, ale dzielnie trzymal mnie za reke.
Wreszcie przyszla polozna, zeby zbadac rozwracie. I tu pierwsze rozcarowanie: "DALEJ NA OPUSZEK"!!! Zalamalam sie. To ja sie tak mecze, a tu zadnego postepu? Sytuacja powtorzyla sie jeszcze dwa razy
Po jakims czasie zwolnila sie sala porodowa i przenieslismy sie tam, tzn. ja prawie czolgalam sie po podlodze. Bartek powiedzial: "Pomysl sobie, ze moze na tej sali przyjdzie na swiat nasze malenstwo". To mnie zmotywowalo.
Kolejne godziny to gehenna: kolejne polozne przychodzily i odchodzily, to zwiekszaly i zmniejszaly dawke oksytocyny, kazaly siedziec na pilce, chodzic pod prysznic...a rozwracie wciaz na ten CHOLERNY OPUSZEK
NIe bylam juz podlaczona pod ktg, ale wiedzialam, ze skurcze sa pod sufit. Ok. 19.00 zaczelam myslec, ze jednak dzisiaj nie urodze i co teraz: czy odesla mnie do domu, czy zostawia w szpitalu...chcialam wyrwac kroplowke i isc do domu. Przyszla nowa polozna i powiedzialam jej, ze to chyba nie ma sensu, ze nie urodze dzisiaj. Znowu mnie zbadala. Znowu na opuszek. Podala mi jakies cos na rozluznienie szyjki, co mialo jednoczesnie zadzialac znieczulajaco. Podzialalo. Przez chwile nie czulam bolu. Polozna wlaczyla ktg, a tam szok - na skurcze zabraklo skali, a ja nic juz nie czulam. Po godzinie przyszla lekarka i....nie uwierzycie: ROZWARCIE NA OPUSZEK. Ja juz nie wiedzialam co sie ze mna dzieje.
Nagle tetno dziecka zaczelo spadac, a ja dostalam drgawek. Natychmiast podano mi tlen i podjechaly nosze, aby przewiezc mnie na ewentualne cesarskie ciecie. Jeszcze jeden zastrzyk. Bol oslabl, a pokoj zaczal wirowac. Normalnie samolot. Tetno Julci sie uspokoilo, lekarka powiedziala, ze jest jeszcze szansa na porod naturalny - daje mojej szyjce godzine
Po godzinie nadzieja prysla. Badanie (to ostatnie bylo juz bardzo krwawe i masakrycznie bolesne) - szyjka wciaz rozwarta na opuszek.
Lekarka: "Pani Karolino, ma Pani dystokię szyjki, ze względu na brak postępu porodu, konczymy ciaze cesarskim cięciem. Czy wyraza Pani zgodę?"
A CO MIALAM ROBIC??? Powidzialam, ze niestety tak i juz poszlo. Polozna mnie podgolila, zalozyla cewnik (auuuuuuuuu!!!!!). Przeniesli mnie na nosze i zawiezli na sale operacyjna. Tam strasznie zimno i pelno ludzi. Cala sie trzeslam. Pamietam wszystko jak przez mgle, ktos cos do mnie mowil, ktos trzymal za reke. Anestezjolog zapytal o imie. Wklucie nie bolalo ani troszke. Polozyli mnie wreszcie, przystawili parawanik. Pamietalam, zeby nie patrzec na lampe na suficie, w ktorej moglabym zobaczyc wlasny otwarty brzuch wiec patrzylam w bok. Ciely mnie dwie lekarki, mowiace sciszonym glosem: "skalpel...tnij...teraz macica...tak, o tutaj...trzymaj...wyjmujemy..."
Bylo mi juz wszystko jedno, mialam na twarzy glupkowaty usmiech, czulam blogosc (wreszcie po tylu godzinach meczarni).
I NAGLE USLYSZLAM: ten jeden jedyny na swiecie - placz mojej coreczki, ktora powitala swiat. Ktos podal mi ja do pocalowania. To sie zapamietuje na zawsze - jedyny zapach i glos wlasnego dziecka. Nigdy bym juz jej nie pomylila.
Potem zabrali Julcie do pokoju obok, gdzie badano ja przy mezu. Slyszalam tylko:" Godzina?... 22.45. Zdrowa dziewczynka, 10 punktow..."
ZAszyli mnie i zdjeli parawanik. Spojrzalam przed siebie i nagle zobaczylam w powietrzu wlasne nogi, kiedy przenoszono mnie na nosze. Strasznie dziwne doznanie. Potem jechalam korytarzem, w oddali widzialam stojacego, usmiechnietego i szczesliwego meza. Ja tez usmiechalam sie ze szczescia.
To tyle jesli chodzi o porod. Bardzo rozczarowal mnie fakt, ze nie urodzilam sn i wciaz troche mnie to dobija

Ale coz, musze sobie z tym jakos poradzic i myslec, ze to bylo najlepsze dla mojej coreczki.
Dalszy pobyt w szpitalu, to niestety bardzo trudne dni. Nikt nie przywiozl mi coreczki, dopiero nastepnego dnia maz musial isc po nia na oddzial noworodków. Znikad nie bylo pomocy. BYlam zalamana, ze nie moge usiasc, wstac, chodzic i ze nie mam sily zajmowac sie Julcia. Polozne nie pomagaly nawet w przewijaniu. Zwijalam sie z bolu nad przewijakiem. O karmieniu nikt ani slowa. Tylko, ze po cc bede miala slaba laktacje, jezeli w ogole
Sama dostawilam Julcie do piersi, na szczescie zassala pieknie, choc pewnie nie bylo tego za duzo.
Dwa dni pod rzad zglaszalam goraczke i twardnienie piersi - nikt sie nie przejal. Prosilam o polazna od laktacji - nikt nie przyszedl. Wypisano mnie trzeciego dnia po cc z ropiejaca rana i zapaleniem piersi!!! Te z Was, ktore przeszly zapalenie zgodza sie pewnie, ze to bol wiekszy od porodu. Wieczorem przyszla do mnie prywatna polozna i zrobila mi tak masac piersi, ze myslalam, ze wyskocze przez okno

Uciekalam jej, drapalam, darlam sie w nieboglosy...az dziw ze sasiedzi nie wezwali policji
A teraz...moje malenstwo spi slodko...Pieknie ssie, a ja mam pokarmu jak dla pulku wojska

jest grzeczna, kochana, przesliczna dziewczynka i wiem, ze przeszlabym to dla niej jeszcze raz.
Sorki za elaborat, ale czlowiek musi z siebie wyrzucic takie przezycia.
A to pierwsze zdjecia mojej ksiezniczki:
catherine...a mysmy urodzily tego samego dnia!!!
AHA! i CHCIALAM DODAC, ZE NIGDY PRZENIGDY NIE ZROZUMIEM KOBIET, KTORE PLACA ZA CC NA ZYCZENIE! DZIEWCZYNY, OPAMIETAJCIE SIE, TO JEST KOSZMAR!