hmm... moja historia jest dluga, ale sam porod do najkrotszych nie nalezal...
wiec jakby ktos mial za duzo czasu, to prosze bardzo:
termin z pierwszego usg mialam na 08.08.08.
nie ukrywam, ze od razu mi sie ta data spodobala i psychicznie nastawialam sie na wlasnie ten dzien. postanowilam sobie nawet pomoc w przyspieszeniu porodu - jesli dotrwam do tego dnia. tak wiec siodmego po poludniu zaczelam probowac wszelkie mozliwe metody poczawszy od zjedzenia ananasa poprzez porzadki az na przytulaniu z mezem skonczywszy. poczatkowo nic sie nie dzialo, noc i poranek uplynely bez zadnych oznak porodu. okolo czternastej zaczelam odczuwac lekkie, bezbolesne skurcze, troche jak te podczas okresu. i nie wiem dlaczego, ale ogarnelo mnie przeczucie, ze wlasnie sie zaczyna, choc wczesniej mialam tysiace skurczy przepowiadajacych. i wtedy te bezbolesne skurcze zaczely przestawac byc bezbolesne. mijaly godziny, a one stawaly sie coraz czestze. nie byly jednak to rwace bole, wiec zwlekalam dosc dlugo z telefonem do szpitala. zadzwonilam o 24, przed pojsciem spac - wtedy skurcze byly od 5 do 15 minut. powiedzieli mi, ze prawdopodobnie to poczatek porodu, ale zebym przeczekala noc, a w razie gdyby odeszly mi wody albo skurcze byly co 2-3 minuty zadzwonila do nich raz jeszcze. noc minela bez potrzeby telefonowania ani naglego wyjazdu do szpitala. rano i przez caly dzien nadal mialam skurcze - po poludniu byly juz co piec minut. i choc caly dzien przelezalam na kanapie - byly one bardzo wyczerpujace i o 18 postanowilam znasnac na godzinke. obudzilam sie po prawie trzech godzinach. odczulam wtedy nagla potrzebe pojscia do toalety. wstalam i po zrobieniu kilku krokow poczulam, wilgoc nogach. krzycze do meza - lukasz, chyba odeszly mi wody... telefon do szpitala, wsiadamy w taksowke i jedziemy. w szpitalu wita nas symaptyczna polozna i zaprasza na porodowke. mowi, ze nie jest pewna czy rzeczywiscie odeszly mi wody, bo bylo ich bardzo malo na wkladce, ale po konsultacji z druga uznaly, ze tak wlasnie bylo. mialam tez 2 cm rozwarcia. nastepnie przebily mi pecherz plodowy i skurcze staly sie coraz mocniejsze. zostalam tez zaproszona do wanny - na planowany wczesniej porod w wodzie. spedzilam tam troche czasu wypijajc przy tym hektolitry soku jablkowego, ktory mial mi starczyc
na caly pobyt w szpitalu. po kilku godzinach dostalam kroplowke z oksytocyna, poniewaz nadal skurcze byly nieregularne. woda rzeczywiscie lagodzila skurcze, odczulam to kiedy wyszlam z wody na troche - przejsc sie. jednak kiedy wrocilam do wanny skurcze byly na tyle silne, ze byly dla mnie straszne nawet w wodzie. wtedy po raz pierwszy zaczelam myslec o znieczuleniu. chcialam jeszcze poczekac, ale wydawalo mi sie, ze kazdy skurcz jest dwa razy silniejszy od poprzedniego. polozna cos do mnie mowila, ale docierala do mnie tylko polowa z tego. w koncu powiedzialam dosc - chce znieczulenie. wyszlam z wanny i wrocilam na lozko by poczekac na anestezjologa. nie moglam juz wtedy wytrzymac, pamietam tylko jak darlam sie w nieboglosy, w dodatku pol po polsku pol po angielsku. lukasz byl caly czas obok mnie, przytulal mnie, wspieral i mowil ze dam rade, choc ja go nie chcialam sluchac - nawet klucilam sie z nim mowiac, ze nie dam
dopiero po podaniu znieczulenia odczulam prawdziwa ulge. prawie nic nie czulam - tylko leciutkie skurcze, wlasnie takie jak w piatek po poludniu, albo na okres. niestety, wkrotce potem okazalo sie, ze glowka jest w zlej pozycji, ale byla nadzieja, ze pozycja ta jeszcze sie zmieni.
po dwuch godzinach parcia przyszla pani doktor i po zbadaniu calej sytuacji stwierdzila, ze glowka nadal nie jest w prawidlowej pozycji,
a ponadto nie ma postepu w porodzie. postanowili sprobowac porod z kleszczami, a jesli to nie pomoze - cesarka. przerazilam sie na mysl o kleszczach, bo wiedzialam z czym to sie wiaze - definitywne nacinanie krocza. rozplakalam sie, ale obiecano mi calkowite znieczulenie od pasa w dol i po chwili sie uspokoilam. przewiezli mnie na sale operacyjna, ale najpierw kazali lukaszowi zostac na zewnatrz, na wszelki wypadek jakby znieczulenie nie zadzialalo do konca i trzeba bylo mi podac narkoze. (to byl chyba moj najwiekszy strach - bycie nieprzytomna podczas rodzenia dziecka byloby najgorsza rzecza jaka moglaby mi sie w zyciu przytafic.) przezylam kilkanascie minut niepewnosci pytajac sie ciagle czy to dobrze, ze jeszcze czuje cos w nogach - tak bardzo balam sie narkozy.
na szczescie wszytsko zadzialalo i po chwili lukasz byl ze mna... trzymal mnie za reke. kilka minut pozniej uslyszalm, ze udalo sie odwrocic glowke i beda probowali wyciagnac synka.
zaraz potem uslyszalam jak jeden lekarz mowi do drugiego "
ceasar"... jeszcze pytam lukasza... "czy ja dobrze slyszalam???" a on mowi chyba tak... pani doktor potwierdzila - nie mogli dobrze zlapac glowki kleszczami - cesarka. nie przerazila mnie ta wiadomosc, teraz tylko czekalam... rozmawiajac troszke z luakszem. w pewnej chwili przerwal nam odlglos kwilenia... ktorys z lekarzy powiedzil, ze wychodzi dziecko... i chwile pozniej nasz synek, kacper andrzej byl na swiecie...
byl... duzy! okazalo sie, ze wazyl 4,5kg wiec nic dziwnego ze nie mogl sie urodzic sn. po wytarciu go i owinieciu w recznik przylozono mi go do policzka. byl przesliczny! mialam go przy sobie moze z dwie minuty, pozniej przekazano go w ramiona dumnemu tacie. pozegnalam sie z lukazem i kecperkiem, ktorzy juz wychodzili, a mnie zostawiono do szycia.
dostalam wtedy potezny zastrzyk, sama nie wiem czego, ale chyba nigdy nie bylam tak oglupiona. nie pamietam co mowilam, ale pamietam ze mowilam duzo i chyba od rzeczy;) kiedy juz bylo po wszystkim przewieziono mnie na sale poopracyjna gdzie czekala juz na mnie moja wspaniala rodzina...
porod - choc dlugi i ciezki wspominam dobrze i niczego nie zaluje, mimo ze przeciagnal sie do 10.08.08. powiem nawet, ze jestem zadowolona, ze jednak cc - przynajmniej uniknelam naciecia krocza...
jesli nastepnym razem bede rodzila naturalnie - wczeniej tylko poprosze o znieczulenie:)