W czwartek stawiłam się ze skierowaniem na KTG do szpitala. Poza tym znowu skakało mi ciśnienie. Lekarz stwierdził, że wykres jest w porządku, ciśnienie położna zmierzyła i było też ok, więc… kazał zostać mi w szpitalu

Nie wyraziłam zgody i wróciłam z płaczem do domu. Ryczałam jakieś dwie godziny, kompletnie nie wiedziałam dlaczego… Ciśnienie miałam znowu niebotyczne… Położyłam się spać, pomyślałam, że jeśli źle się będę czuła rano, to pojedziemy do szpitala… I o pierwszej w nocy obudziło mnie coś dziwnego… Coś zupełnie innego niż dotychczas, ale spałam dalej, półprzytomna myślałam, że może się coś zaczęło dziać, ale nie przeszkadzało mi to zasypiać co rusz. O piątej, kiedy to coś nie przechodziło, zaczęłam liczyć odstępy między bólami. Były średnio co 7 minut. Zapytałam małża, czy ma dużo pracy w pracy, w razie, gdybym rodziła. Wstałam pod prysznic, umyłam się i liczyłam dalej… Jak stałam lub siedziałam były rzadsze i mniej dokuczliwe, jak leżałam, bolało mocniej…
Pojechaliśmy do szpitala. Byliśmy ok. 9tej. Na ktg czekaliśmy dobra godzinę. Kiedy w końcu mnie zbadali, okazało się, że czynność skurczowa jest regularna, ale baaardzo słaba. Za to tętno maluchowi skakało i lekarz (inny niż w czwartek) postanowił nas zatrzymać. Byliśmy na to przygotowani, małż podszedł po ciuchy do samochodu, ja się wykąpałam ponownie i sru, na salę ogólną… Leżała tam babka, którą non stop odwiedzali niedomyślni, głośni i uciążliwi goście w ilościach niezliczonych, a mi skurcze dawały się coraz bardziej we znaki … na korytarzu. Małż poprosił położną, żeby mnie zbadała. Było coś ok. 14tej. Okazało się, że mam już 3 cm rozwarcia. Zaraz ktg, a tam ciągle na tej skali 20 lub 25 i ani trochę wyżej… Postanowiliśmy wziąć salę półkomercyjną, gdzie byliśmy sami. Małż pojechał do domu posprzątać i wziąć resztę rzeczy. A ja zjadłam to, co miałam (bo apetyt miałam do samego porodu) i znowu ktg (i znowu „nic”). Skurczyli bolały, ale do wytrzymania, najgorzej było, jak leżałam, więc non stop chodziłam, siadałam na łóżko, szłam pod prysznic (pomaga!!!). I tak do 18tej, bo wtedy to przyszła na nową zmianę nowa położna i mnie zbadała, żeby zobaczyć, czy jest jakiś postęp. A ja czekałam na nią, żeby zapytać, czy mogę zjeść kolację… Mogłam Była to (ku mojej uciesze) położna ze SR Badanie bolało straaaaasznie, ale warto było: 6cm I się zaczęło na dobre Co chwila badanie, ktg (nadal 20), ja smsy do małża, żeby wracał, bo zaczyna porządnie boleć. Jak przyjechał było coś ok. 19tej. Od tego momentu ściskałam go za każdym skurczem, a on przypominał mi, że mam oddychać… Byliśmy sami, wiec czułam się swobodnie… co jakiś czas przychodziła położna…
ok. 20tej po raz pierwszy wzięła mnie na porodówkę na badanie… myślałam, że oszaleję… wtedy zaczęłam się drzeć… bolało niesamowicie, mocniej niż skurcze… musiała przebić pęcherz, bo główka była wysoko, a rozwarcie postępowało… od momentu pozbycia się wód (co nie bolało) pojawiły się o wiele mocniejsze skurcze… to już było okropne… położna co chwile wkładała mi do środka paluchy… jak już widziałam, że zakłada rękawiczkę, to wiłam się na fotelu i mówiłam, że nie wytrzymam… potem już krzyczałam, że nie dam rady, że boli… darłam się jak zarzynana świnia, poważnie… prawie spadłam z fotela… miałam tyłek kłaść na fotel, a ja fruwałam prawie w powietrzu… położna mi tłumaczy, że mam jej słuchać, że mam myśleć o synku… gdzie tam, ból był tak silny, że nie dawałam rady i mogłam myśleć o Filipku, ale to nic nie dawało… potem dostałam piłkę i miałam na niej skakać… podczas skurczy, które już były silne, choć krótkie (ok. 30sekund), małż mnie musiał trzymać, bo traciłam władzę we własnym ciele… pamiętam, że łzy mi ciekły po twarzy, a ja powtarzałam jak mantrę: nie dam rady, boje się… jak wróciłam na fotel, pani Ula znowu wsadziła mi paluchy i zaczęła tam wiercić po raz enty… to było straszne (dopiero później mi powiedziała, że to był masaż szyjki macicy !!!! nikomu nie życzę…)… w końcu zapytała, czy mam parcie na stolec, na co ja, że tak… no to zaczynamy… byłam już tak zrezygnowana, zrozpaczona, że miałam wszystko gdzieś… niech się dzieje co chce… pamiętałam tylko od rozpakowanych mam, że parcie podobno przynosi ulgę i święcie w to wierzyłam… i też tak było… bolało, nie da się ukryć… byłam tak zmęczona już, że sama informowałam położną i pielęgniarkę i lekarza, kiedy nadchodzi skurcz, żeby mogli się przygotować… byłam zaskoczona wszystkim, co się wtedy działo… widziałam porody na filmach, a ten mój w ogóle go nie przypominał

Znowu pani Ula coś tam grzebała, żeby pomóc główce, czułam że się cała rozciągam i pękam w szwach, poczułam też nacięcie krocza (tzn. potem się dowiedziałam, że to było to, ale czułam), ale ten ból to był pikuś w porównaniu z resztą… Oczywiście darłam się ile mogłam, a niewiele mogłam, bo podczas parcia to ciężko wrzeszczeć, nadal się wierciłam i wiłam na tym foltelu… Pamiętam, że bałam się o małego, żeby krzywdy mu nie zrobić… Trzy osoby mnie trzymały podczas parcia, lekarz za lewą nogę, położna leżała na prawej (wygimnastykowana) i między nogami coś tam wierciła, a pielęgniarka za tułów i głowę… Kiedy usłyszałam, że jeszcze jeden skurcz i urodzę, to mnie ogarnęła jakaś błoga fala, już nic mnie nie bolało, czekałam na skurcz i na synka.
Filipek wyszedł w jednym skurczu za pomocą trzech parć To jakiś cud, bo skurcze miałam krótkie… pierwsze, co pomyślałam, jak pielęgniarka położyła mi go na brzuchu, to: A kto to? Jak to się stało? Dziwne jakieś myśli miałam, cieszyłam się i nie wierzyłam, że to już i że ten mały człowieczek, o sinej skórze, z modrymi rozdziawionymi oczkami to Filipek. Nie płakałam, ale głaskałam go i całowałam. Pielęgniarka go wzięła po jakimś czasie, a ja rodziłam łożysko… czułam ulgę, i czułam się zrelaksowana… widziałam między nogami położną, która trzymała pępowinę i zwijała ją jak linę na okręcie… podobno była niesamowicie długa… no urodzić łożysko to pindel… i też tak było, ale szycie katorga kolejna… znowu się darłam… znieczulenie nie pomagało, a dostałam największą dawkę…
A kiedy pani Ula skończyła te tortury usłyszałam za parawanem jakiś hałas… Moja mama! Krótko mówiąc – w stanie po lekkim spożyciu! Była akurat na spotkaniu z koleżankami ze szkoły, jak się dowiedziała, że została babcią, więc przyjechała z tatą… Wyobrażacie sobie? Wszystkich wyciskała Pomogła mi zejść z fotela i razem z położna zaprowadziły mnie do Sali. Mały na noc był u pielęgniarek, ale ja i tak nie mogłam spać… Bolało mnie wszystko i boli do dziś. Zaczęły się humory… płacz… A jak się zaczęły cyrki z karmieniem, to już w ogóle popadłam w jakiś letarg, choć w szpitalu starałam się trzymać fason… Ale to już inna historia