To może ja też się dopiszę...miałam być kwietniówką, ale nie wyszło...Emilia urodziła się 8 dni po terminie.
Ale od początku
4 maja (poniedziałek) poszłam do szpitala na ktg, wyszło niby ok, ale jak powiedziałam że od niedzieli małą mniej się rusza, to mnie już zostawili w szpitalu...no i wylądowałam na patologii ciąży. Jeszcze w izbie przyjęć mierzyli mi miednicę...wynik - zwężona - 17 (dla osób nie w temacie min do porodu sn to 20). Zrobili mi usg i mówią że mała waży 3900, to ja wielkie oczy, bo jakieś 10 dni wcześniej u mojego gina było 3300.
We wtorek (05.05.) na obchodzie pan ordynator stwierdził, że skoro miednica zwężona to nie ma szans aby dziecko 3900 przeszło, ale jeszcze dla pewności wzięli mnie na porodówkę, żeby jeszcze raz zmierzyć tę miednicę i cud (!!) okazało się, że jest 20

no to sru na usg, aby potwierdzić wagę, tym razem okazało się że mała waży 3300

ja już zgłupiałam.
Środa (06.05.) Rano na obchodzie ordynator sie śmiał, że miednica mi się rozjechała a dziecko mi schudło...mi nie było do śmiechu, bo w szpitalu uniwersyteckim chyba powinni robić dobrze badania.
Czwartek (07.05.) Po obchodzie, ordyn. pyta się mnie czy zgadzam się, aby następnego dnia wywoływać poród...no pewnie, że się zgodziłam, w końcu ile można w ciąży chodzić. Tego dnia był mój położnik w pracy i mu mówię, że planowane wywołanie na następny dzień. Biedny trochę się do mnie nachodził...ale już przynajmniej było coś wiadomo. Wzięli jedną babeczkę na wywołanie o 7 rano, ale po 5 godzinach wróciła na patologię bo oksytocyna nie zadziałała. Za chwilę patrzę, a mój położnik z ordynatorem gdzieś idzie, po paru min przyszedł do mnie i mi mówi, że jednak dziś będziemy próbować rodzić, za jakąś godzinkę

To ja za tel i dzwonię do mojego T że chyba dziś rodzimy. O 13 wzięli mnie na porodówkę, pozwolili mi iść pod prysznic i jak już byłam czyściutka i pachnąca (

) podłączyli mnie pod ktg i p. Jurek (położnik) zrobił wkłucie i podłączył pod oksytocynę. ok 14 przyjechał mój T. Zaczęło się rozkręcać. Najpierw tylko stawianie się macicy, później trochę mocniejsze skurcze. Jak już były dość mocne zaczęłam sobie chodzić. Po jakimś czasie znów na łóżko, ktg. Skurcze coraz mocniejsze...P. Jurek nalał mi wody do wanny i mogłam do niej wejść...jaka ulga...skurcze mniej bolesne...nie długo jednak. Po chwili, było mi już wszystko jedno czy jestem na łóżku czy w wannie. Wyszłam z wnny i znowu pod ktg, dostałam kroplówkę z glukozy...niestety po niej skurcze zaczęły zanikać wiec nowa kroplówka z oksy...no to się rozkręciło...dostałam skurczy partych...małą źle się wstawiała w kanał rodny, rozwarcie jeszcze nie pełne...masaż szyjki macicy w skurczu

o losie ale boli...decyzja zapadła, nie przeć...tylko niby jak mam to zrobić jak całe ciało wygina?? Po niewiem ilu, pozwolono mi przeć. Jakaż to ulga kiedy mogłam coś zrobić a nie tylko czekać i kręcić się na łóżku. Moja córcia jednak nie specjalnie chciała wyjść, przy każdym parciu schodziła w dół, a po chwili wracała na swoje miejsce. Jeden lekarz trzymał mi jedną nogę a drugi drugą i przy każdym skurczu blokował ręką aby mała nie cofała się. W końcu słyszę "widać główkę". No to działamy, parłam i parłam aż w końcu poczułam że mała wychodzi. Jeszcze trochę, dam radę...po chwili słyszę krzyk mojego maleństwa...ufff po wszystkim. Emilia urodziła się z wagą 4490 i 59 cm. (nie przypomnę ile pokazały usg) o godzinie 21.10. Szycia nie czułam w ogóle. Cały poród trwał 7 godzin 10 min.
Gdyby nie to, że nie mogłam przeć kiedy pojawiły się skurcze parte, to nie byłoby tak źle.