Lepiej późno niż wcale
ważne, że w końcu si ę zebrałam aby coś napisać...
właściwie ciężko będzie to nazwać opisem porodu, bo porodu jako-takiego to nie było
zacznę od środy 25 marca - wtedy miałam ostatnią wizytę u ginekologa. Czekałam na nią z biciem serca, bo wtedy miała zapaść decyzja no i zapadła...
ze względu na moją cukrzycę ciążową i dość mocne skurcze(widoczne na KTG, a których ja prawie wcale nie odczuwałam) dostałam skierowanie do szpitala. Z wizyty jeszcze tyle, że brak rozwarcia i duże dziecko - 3800g
ale za radą lekarza nie pojechałam na IP od razu, a jeszcze weekend przesiedziałam w domu
w poniedziałek 30 marca o godz 8.30 stawiliśmy się na izbie przyjęć w szpitalu w Ustce, na IP nie bardzo wiedzieli co zrobić i dzwonili na oddział czy w ogóle mnie przyjąć
Przyjęli...
położyli mnie na patologii i zastanawiali się co dalej ze mną, bo jeszcze miałam kilka dni do terminu
zrobili mi 2 razy KTG, skurcze jakby ustały i już w ogóle zonk co tu robić
w końcu wywołali mnie na badanie
zbadał mnie lekarz, stwierdził, że rozwarcie na 2 cm i to wszystko
to zrobili USG na takim starym sprzęcie, po którym powiedzieli mi to co już dawno wiedziałam czyli,że dziecko duże i właściwie to już jestem do rozwiązania
i dalej nic, wróciłam do sali i poszliśmy z R na oddział położniczy odwiedzić naszych znajomych, którym 3 dni wcześniej urodził się synek
nie posiedziałam tam 10 min jak położna powiedziała, że wołają mnie na kolejne usg
tym razem na porządnym sprzęcie. Był jeszcze przy tym badaniu drugi lekarz, bo potrzebowali konsultacji
A na USG wyszło, że dziecko waży 4300

ma dużą główką i szerokie barki, więc od razu padła decyzja, że jutro godz 8.30 cesarskie cięcie, bo nie będą nas męczyć i nie będą ryzykować zwichnięcia barków dziecka czy zniekształcenia główki
a ja? poniekąd poczułam wielką ulgę, bo miałam świadomość, że czeka mnie ciężki poród i już psychicznie byłam na to nastawiona, a tu "rachu ciachu", mąż też się ucieszył, że nie będą mnie męczyć
resztę dnia spędziłam w miarę spokojnie (rozwiązywałam sudoku), najważniejsze, że już wiedziałam na czym stoimy, jakoś nie docierało do mnie jeszcze, że za kilka godzin będę miała Maleństwo przy sobie
31 marca 2009
pielęgniarki nie mogły się nadziwić, że ja tak spokojnie spałam (szczerze mówiąc ja też)
pobudka o 6 rano
pobieranie krwi do badania i zakładanie węflonów - koszmar jakiś, mam mało widoczne żyły i piguła nie mogła się wbić, udało jej się za trzecim razem
potem lewatywa - bałam się strasznie, bo nigdy nie miałam
jakoś poszło... piguła powiedziała, że mam wytrzymać jak najdłużej i dopiero do kibelka... nie wiem... wytrzymałam może jakieś 3 min
jak poleciałam, to chyba pół oddziału słyszało jak się wypróżniam
ok, puściutka poszłam pod prysznic, jak wyszłam to czekał juz mój mąż, mieliśmy jeszcze dla siebie pół godzinki, ale to tak szybko zleciało, że nie pamiętam, na pewno cały czas przeżywaliśmy "jejku już za pół godziny", "jejku już za 10 min" itd...
przyszli po nas
byłam strasznie roztrzęsiona, strasznie się bałam -nigdy w życiu nie byłam na sali operacyjnej!
R został w pokoiku do porodu rodzinnego a mnie wzięli do zecewnikowania
i to było najgorsze z całego porodu!!!
położne położyły mnie na kozetce, kazały rozstawić nogi i zaczęły wkładać w ten malutki otworek rurkę - KOSZMAR!
Trwało to może jakieś 5 min
jak wstałam to miałam wrażenie, że robię pod siebie i nie mogłam nad tym zapanować...
Miałam jeszcze chwilkę, to z zaciśniętymi nogami i już z płaczem poszłam jeszcze do męża, tam ostatnie całuski i słowa otuchy (całe szczęście była ze mną jeszcze znajoma położna ze szkoły rodzenia, która też bardzo mnie wspierała) i na salę operacyjną
anestezjolog nie miał ze mną większych problemów, nawet nie poczułam tego wkłucia, zadziałało natychmiast (ciągle ryczałam)
ledwo się położyłam i już miałam całe odrętwiałe nogi
mój R wszystko widział zza szklanych drzwi
nie minęło 10 min i już nic nie czułam i byłam naszykowana do cięcia i podłączona do aparatury
stała przy mnie instrumentariuszka, która wszytko mi tłumaczyła krok po kroku każdą czynność lekarzy
nic nie czułam, to znaczy czułam dotyk, ciągnięcie i szarpanie, ale było mi to zupełnie obojętne
lekarze byli bardzo wyluzowani, rozmawiali o odchudzaniu...
ja nawet też coś mówił;am, ale co to nie opamiętam...
w pewnym momencie ta babka mówi do mnie, że teraz poczuję nieprzyjemny ucisk w górze brzucha, ja się na to skrzywiłam, a ona mi odpowiedziała: " no w końcu rodzi pani dziecko!"
no fakt to był moment kiedy wyciągali dzidziusia i właściwie to był cały mój poród
Nasz kochany synek przyszedł na świat o godz 8.40 ważył 3900, 54cm, 10 pkt, w ogóle nie krzyczał
Mój R wszystko obserwował
mówił, że widział jak nacinają, potem rozciągali ten otwór - ponoć wygląda to strasznie... ja czułam tylko lekkie kołysanie, a R mi mówił, że lekarze jakby mnie rozrywali między sobą
nie wytrzymał i odwrócił się po cukierka, kiedy spojrzał z powrotem pielęgniarka juz niosła naszego synka
pokazali mi Małego na sekundkę jeszcze zza parawanu zanim piguła go wzięła
ryczałam jak nienormalna (ze szczęścia oczywiście)
podczas zabiegu miałam jakieś problemy z serduchem, nastąpiło spowolnienie akcji serca...
pochwalili mnie za oddychanie (przydała się do czegoś szkoła rodzenia), bo dzięki temu szybko wszystko wróciło do normy
jak mnie zszywali to w międzyczasie szczęśliwy tatuś już napawał się widokiem synka i pstrykał zdjęcia
po 15 min przewieźli mnie do mojej sali na położniczym - leżałam jak kłoda i ryczałam, R przywiózł Małego do mnie i nadal ryczałam - nie mogłam się powstrzymać
oczywiście wszystko ze szczęścia, ale nie wiedziałam, że najgorsze dopiero przede mną...]
dopóki działało znieczulenie, to wszystko było Ok
potem - masakra!
Morfina za morfiną, kroplówka za kroplówka, ja się ruszać nie mogę, a do dziecko byłam w stanie wyciągnąć tylko rękę...
do wieczora juz w pełni wróciło czucie w nogach, każdy ruch sprawiał mi ból
na noc zabrali Małego do pokoju pielęgniarek
w nocy jeszcze jakoś spałam, ale co się dziwić - morfina działała
jednak obudziłam się o 2 poczułam coś mokrego...
opatrzę a tu rozłączyły się rurki od cewnika

całe łóżko mokre
nie byłam w stanie wydobyć z siebie na tyle silnego wołania by ktoś mnie usłyszał, więc zaczęłam pukać w szafkę, przyszła piguła, podłączyła wszystko, ale prześcieradła nie wymieniła, podłożyła tylko suchy podkład
o 6 znowu pobudka - czas mnie uruchomić!
usiadłam na łóżku i z pomocą piguły próbowałam wstać (w międzyczasie wymienili mi pościel) wstałam zgięta w pół i omal nie odleciałam
ból był tak niesamowity, że położyłam się znowu na łóżku, zacisnęłam pięści na ramie łóżka i wyłam z bólu - dosłownie
i znowu w ruch poszła morfina...
odpoczęłam chwilę, przywieźli mi dziecko - od tej pory to ja mam się nim zajmować. Po jakiś dwóch godzinach sama już siadałam na łóżku. Przyszła pielęgniarka od noworodków i kazała mi nakarmić i przewinąć dziecko. z karmienia nici (brak pokarmu, dziecko nie umiało złapać cycka), to wzięłam się za przewijanie...
wszystko byłoby ok gdyby nie to, że nie mogłam sięgnąć kremu do pupy. No więc wstałam.
A tu jak nie zaczęło ze mnie lecieć!!

Mimo podkładu zaczęło mi lecieć po nogach, po piętach a ja stałam jak sparaliżowana. studentki, które akurat były u mnie w pokoju to samo. w końcu zaczęły mi podawać papier toaletowy, żeby to jakoś powstrzymać ale na nic to. Zakrwawiłam całą podłogę w pokoju i łazienkę - wszystko we krwi!
Z pomocą studentek i położnej weszłam pod prysznic tam znowu miałam odlot) i jakoś się umyłam, w międzyczasie salowa umyła podłogę
Potem się okazało, że ta od noworodków myślała, że ja już sprawna jestem i dlatego kazała mi się zając dzieckiem. No cóż...

Ale przynajmniej wstałam

bo od tamtej pory już nie miałam z tym większych problemów
tego dnia było już coraz lepiej, już mogłam się ruszać i ból nie był taki uporczywy, chociaż nadal bolało jak cholera!
Następnego dnia czułam się już o niebo lepiej, noc spędziłam z Maluszkiem, w dzień spacerowała już po korytarzu (zgarbiona jak stara babcia)
Nastepnego dnia, 2 kwietnia wróciliśmy do domu
Ból utrzymywał sie jeszcze przez jakiś tydzień i doszły do tego potworne bóle głowy, jakich nigdy w życiu nie miałam. Leżałam i wyłam a dzieckiem zajmował się R, bo ja nie byłam w stanie...
potem już tylko lepiej
To tyle. Właściwie mało tu samego opisu porodu, a więcej tego co działo się przed i po...
ale co ja poradzę, że właściwie to nie rodziłam i nie wiem co to znaczy rodzić

gdybym chociaż jeden porządny bolesny skurcz miała a tu nic...