Natchnęło mnie po ponad roku…
Cała ciąża bez większych problemów. Główną dolegliwością była senność

więc spałam ile wlezie, trochę nudonosci, trochę żylaków, trochę obrzęków, ale nic poważnego. Do konca pracowałam, robiłam badania do doktoratu, pisałam wstep, jeździłam autem do konca, generalnie wszystko na zawsze, tylko ze świadomością, ze noszę w sobie CUD , no i bez używek itd. Termin porodu miałam na 7 lutego.
W styczniu już pracowałam tak na pół gwizdka – byłam na stażu i chodziłam tam 2-3x w tyg., na 3-4 godzinki.
16 stycznia: Robię ostatnie badania do doktoratu – kamień mi spada z serca. Wieczorem jadę na KTG – skurczów brak, poza tym wszystko gra. Myślę sobie: Super, to teraz mam z 2 tygodnie dla siebie Gazetki, książka, rozmowy z brzuchem
17 stycznia – jadę na chwilę do swojej pracy, rozwiewam ostatnie wątpliwości radząc się doświadczonych matek, jedna koleżanka patrzy na mnie i mówi do drugiej: „patrz, ona wygląda jakby miała zaraz urodzić”, odpowiadam śmiechem….
18 stycznia – odchodzi mi czop śluzowy, ale poza tym nic się nie dzieje, szperam po necie, czytam, ze to może być i 2 tyg.wcześniej, uspokajam się, nawet nie dzwonię do gina
19 stycznia – mój gin i moja koleżanka ze studiów pracująca na tym samym oddziale wyjeżdżają na urlopy, ja spędzam miły, wyluzowany dzień z mężem
Godz.21.oo – mąż wyjeżdża do pracy (22-6), przed wyjazdem mówi, ze teraz już nie będzie brał nocnej zmiany, że to ostatni raz przed porodem, żegnamy się, wychodzi (pracuje 55km od domu)
Po wyjściu męża nachodzi mnie ochota na sałatkę, robię całą michę i pożeram.
Ok.22.30.-zaczynam mieć biegunkę i lekki ból brzucha, ale wiążę to z ilością i mieszanką żarcia, które pochłonęłam, zresztą dolegliwości wyglądają na typowo jelitowe. Biorę No-spę.
Godz.23-3 brzuch boli raz mniej, raz bardziej, pare razy ganiam do kibelka, biorę w miedzyczasie jeszcze 2 No-spy, w końcu wszystko się PRAWIE uspokaja i zasypiam. PRAWIE, bo mimo poprawy widzę, ze nie o jelita tu chodzi i jestem zdecydowana rano jechac do szpitala.
20 stycznia
Po godz.5 – budzę się, mam skurcze co 7, 5, 1min.i tym razem to już NA PEWNO nie jelita – bolą dość mocno, ale są króciutkie, nieregularne. Robię mężowi kanapki, sprawdzam dokumenty, biorę prysznic, ubieram się, na chama obcinam paznokcie żelowe (były w fatalnym stanie, 2 dni później miałam iść zrobić nowe).
Ok.6.30 przychodzi mąż, zjada śniadanie
Ok.7 wyjeżdżamy do szpitala, po drodze mam skurcze tak jak wcześniej
Ok.7.30 –wkraczamy na Izbę Przyjęć. Położna mnie bada: tętno OK., rozwarcie tylko na opuszkę, tak patrzy na mnie, wypytuje o skurcze, uświadamiam sobie, ze chyba ze stresu już prawie ich nie czuję, łudzę się, że mnie zbadają, zrobią KTG i odeślą. Ale ona każe mi się przebrać i prowadzi na porodówkę.
Na porodówce lekarka zbiera ze mną wywiad, mierzy miednicę, robią mi KTG. Położna zagląda i mówi, że to tylko słabe skurcze przepowiadające – znowu boli mnie mocno, więc myślę sobie ”o cholera, to jak będą wyglądać te właściwe??!!!” . Pada pytanie od położnej „nie mogła pani wziąć no-spy i przeczekać?” . Uświadamiam ją, ze wzięłam trzy – robi wielkie oczy. Za ścianą zbierają wywiad z drugą dziewczyną – ma regularne skurcze, jakieś tam sensowne już rozwarcie. Zaczyna mi być głupio, głupio, ze spanikowałam i przyjechałam, zamiast zaczekać, aż akcja się rozkręci… Jestem zła na siebie. Kończy się KTG, posyłają mnie na usg, lekarz robiący usg mówi, ze jest OK., ale coś tam (do dziś nie wiem o co chodziło) mu się nie podoba w KTG i mnie zostawią, ale dziś NA PEWNO nie urodzę. MOOOOŻEEEE jutro. Zaprowadzają mnie na oddział, wchodzę na salę, mówię innym kobietom „dzień dobry”, kładę rzeczy koło łóżka, wychodzę na korytarz do męża i …pękam – przytulam się do niego i ryczę… Że teraz będę tu kwitnąć nie wiadomo ile i czekać na akcję… Tak naprawde chyba wtedy wypłakałam z siebie ten brak gotowości, ze to JUŻ. Ocieram łzy i czuję parcie na pęcherz, rozglądam się za kibelkiem i czuję Niagarę na nogach. Wody…. Wchodzę mimo wszystko do kibelka (ja chcę siusiu!) i widzę, ze wody mam krwiste, przychodzi po mnie położna zaalarmowana przez męża. Biorą mnie do zabiegówki, badają, mówią, ze czują pęcherz płodowy, mimo odejścia wód, ze może wysokie pęknięcie pęcherza, że z powrotem na porodówkę…. Zawożą mnie na wózku, znów kładą pod KTG. Cieknie ze mnie to coś krwiste. Bada mnie położna, idzie KTG, potem bada mnie jakiś młody lekarz, znowu położna – dyskutują, widzę, wiem, ze jest mocno nie OK. Ale w miarę spokojnie. Jeszcze spokojnie. Leżę pod KTG, gadam z M., mówię, żeby zadzwonił do mojej mamy – niech powie, ze chyba rodzę, ale nic poza tym, chcę żeby wiedziała. Wołają kierownika dyżuru – oczywiście znów mnie bada - boleśnie jak szlag…. Patrzę na to umiarkowane zamieszanie wokół mnie, słucham i powoli docierają do mnie trzy słowa: „odklejenie łożyska”, „cesarka”. Mąż idzie po moje ostatnie wyniki, które zostały na oddziale. Ja w międzyczasie godzę się wewnętrznie z wizją cesarki, podpisuję zgodę – no dobra, trzeba to trzeba, byle Krzyś wyszedł z tego cało!!! Przychodzi anestezjolog, pytam o rodzaj znieczulenia, mówi, że ogólne, podpisuję zgodę. Powoli układam to sobie wszystko w głowie, zapominam o wyćwiczonych oddechach, mówię Krzysiowi, ze będzie OK. Czekam aż wróci M Wokół krążą położne, coś tam przygotowują, jedna zbiera ze mną jakiś tam wywiad – nie pamiętam już o co pytała. Znowu czuję, że chce mi się siusiu. Podają mi basen. Sikam, sikam, sikam, i …. Nagle czuje, ze już wcale nie sikam, tylko coś bezwiednie leje się ze mnie!! Mówię położnej, że chyba coś nie tak, odkrywa prześcieradło i widzę kałużę krwi. I nagle – robi się tak, jakby ktoś przewijał film na podglądzie. Wszyscy zaczynają biegać, kierownik dyżuru mówi „tego się obawiałem”, przerzucają mnie (dosłownie niemal!) na wózek. Wchodzi M – patrzy na całe zamieszanie, coś mu chyba urywkami słów tłumaczę, rozbierają mnie, cewnikują. Boże!!!! Jestem jednym wielkim przerażeniem – myślę tylko, żeby Krzysiowi nic… żeby z Krzysiem było dobrze… Wjeżdżam na sale cięć. Jedna położna pyta drugą o wenflon, tamta zakłada mi go pośpiesznie. Czuję, że dezynfekują mi brzuch, patrzy na mnie anestezjolog i mówi: nałoże pani maskę, będzie się trochę ciężko oddychać”. Nakłada. Oddycham. I przypominam sobie jak byłam znieczulana ogólnie do wyrostka mając 9 lat – wtedy czułam totalny odlot, jakieś zawroty głowy, majaki…. Czekam na to. Słyszę słowa: „ jest przed 11, zaraz pani uśnie”, i zaraz potem… Zaraz potem??? O, nie wcale nie zaraz, tylko już zupełnie później „jest już po zabiegu, jak będzie pani kaszleć proszę trzymać ranę”. Otwieram oczy i teraz jestem jednym wielkim pytaniem „jak mały???”, słyszę, ze dobrze, ze 9pkt. Oddycham… Na korytarzu czeka M. Pytam o małego. 10.55., 2570g, 50cm, 9pkt, zielone wody płodowe, bali się zapalenia płuc, więc dali go na 2-3 dni do inkubatora. Mówię jak bardzo ich kocham, a on mówi mi jak bardzo NAS kocha. Płaczemy oboje.
Trafiam na salę pooperacyjną. M idzie jeszcze do małego, wysyła mi MMS.
Jakieś 3-4 godziny później zawożą mnie pod inkubator. Dotykam, gładzę ciałko mojego skarba, mówię mu, ze to MAMA. Płaczę ze szczęścia. Przez całe popołudnie leżę i jak nawiedzona wysyłam smsy, dzwonię, dzielę się radością i przeżyciami. Wieczorem M.przyjeżdża, ja już chodzę, idziemy razem do naszego SYNKA
A teraz skrót reszty naszego pobytu. Nie chcę wchodzić w szczegóły bo o tym już pisałam przy różnych okazjach.
21 stycznia - trafiam na zwykłą salę (z pooperacyjnej), orientuję się, ze nikt z personelu nie ma najmniejszego zamiaru mi pomóc w kwestii laktacji (ani też w innych kwestiach, zreszta – tam może z 2-3 takie fajniejsze połozne były, reszta – szkoda słów..…)
22 stycznia - Krzyś wychodzi z inkubatora.
23 stycznia - Krzyś dostaje żółtaczki, naświetlają go
24 stycznia - żółtaczka nie bardzo chce schodzić (ale o tym dowiaduję się później)
W międzyczasie 21-24 stycznia – walczę o karmienie, płaczę z winy wrednych położnych, marzę, by w końcu mieć synka stale przy sobie całego i zdrowego, modlę się i prawie nie śpię
25 stycznia - okazuje się, ze Krzyś ma zakażenie układu moczowego. Przenoszą nas na oddział pediatrii, gdzie jest zimno, ale za to miło - spędzamy tam kolejne dni
28 stycznia – dostaję gorączki 39,6st., jestem ledwo żywa, pediatra wysyła mnie na internistyczną izbę przyjęć, gdzie lekarka (wyjątkowo koszmarna jędza!!!) wysłuchuje mi na płucem prawym rzężenia, podejrzewa zapalenie płuc, zleca rtg i antybiotyk. RTG wychodzi OK., a przepisany przez nia antybiotyk jest nieosiągalny w nocnej aptece (było po 22). 29 stycznia rano dzwonię do mojego guru (do promotora) i radzę się w kwestii antybiotyku przy zapaleniu płuc i karmieniu -radzi, wypisuję sobie, M wykupuje, biorę. Wieczorem przyjeżdża moja mama, osłuchuje mnie i utwierdza w przekonaniu, ze to jednak nie jest żadne zapalenie płuc. Antybiotyk wybrałam, ale dziś myślę, ze to był po prostu stres
29 stycznia – pierwszy dzień, kiedy moje dziecko dostaje TYLKO moje mleko i TYLKO z piersi
Przez kolejne dni siedzimy sobie na tej pediatrii, Krzyś dostaje 2 antybiotyki dożylne, ja dalej nie sypiam, bo nocami z zegarkiem w ręku co 3 godz.wstaję i karmię, żeby przybierał i żeby mi się laktacja pobudzała, nabieram wprawy w pielęgnacji noworodka – i tak aż do
6 lutego – kiedy to szczęśliwie tatuś przywozi nas do domu
Po tym wszystkim nasuwa mi się kilka przemyśleń: nigdy nie można mieć pewności, że wszystko pójdzie dobrze i bez komplikacji. Drugiego dziecka raczej w tym samym szpitalu rodzić nie będę, ale wg mnie należy rodzic w miejscach, gdzie jest solidne zaplecze medyczne. Co by o tych okropnych położnych nie powiedzieć – to z opieki lekarskiej byłam zadowolona bardzo – a to się okazało dla mnie najcenniejsze. I jeszcze myślę, ze na szkole rodzenia nie powinni AŻ TAK podkreślać, żeby nie przyjechać za wcześnie do porodu. Powinni podkreślać, żeby jechać do szpitala NATYCHMIAST, jeśli czujesz że coś jest nie tak i że powinnaś to zrobić – ja tak właśnie czułam. Gdybyśmy poczekali tak z 3 godzinki – mogłoby nie być ani Krzysia ani mnie.
A tak na marginesie - nie wiedziałam, że mozna przez 2,5 tygodnia prawie wcale nie spać i żyć...
Macierzyństwo to coś cudownego!!!!