no to wreszcie ja opiszę mój wspaniały poród który chyba różnił się od standardowego porodu nie tylko długością (w szpitalu spędziłam 6 dni) ale i przebiegiem
15.02.2008 Dzień pierwszy… wielka nadzieja…
Tak jak było mi przykazane ok. 10 rano zgłosiłam się do szpitala celem wywołania porodu… co jak co byłam już ładnie przeterminowana…41 tyg+6 dni… zgłosiłam się na odpowiedni oddział gdzie pokazano mi moje łóżko (uffff… na szczęście to było to przy oknie

) i jak zwykle kazano czekać… poczekałam sobie z moim mężem dobrą godzinkę i po tym czasie naszym oczom ukazała się jakaś pani położna… zrobiono mi ktg które tak naprawdę niewiele wykazało… jakieś tam skurcze i tyle…
Po kolejnej godzinie ta sama pani położna stwierdziła że mnie zbada… chyba każda z nas wie jakie to przyjemne… okazało się że właściwie nie mam cały czas rozwarcia i zadecydowano o podaniu mi żelu który to rozwarcie „wypracuje”… 20 min później leżałam już z zaaplikowanym żelem i pod ktg
Właściwie od samego początku po podaniu mi tego magicznego żelu zaczęły się u mnie skurcze… na początku z odstępem ok. 1 min (dodam że od początku były bolesne) a potem i już do końca unormowały się z częstotliwością 3-4 min… nie było to przyjemne więc starałam się odwrócić swoją uwagę od bólu jak mogłam… w tym szpitalu w którym rodziłam nad łóżkiem każdej pacjentki jest taki opuszczany na wysięgniku telewizor LCD i jak kupisz sobie kartę za całe 3,5 funta to przez 24h możesz sobie TV oglądać oraz korzystać z Internetu (niestety ten Internet był tylko życzeniowy bo jego prędkość była tak mizerna że ani razu nie udało mi się wejść na forum

a tak strasznie chciałam sobie z wami poklikać...

)… jak można się domyślać wysłałam swojego J. po tą kartę i wszystkie te skurcze starałam się przecierpieć patrząc w ekran…
Ok. 15-16 bóle już były na tyle silne że ciężko mi było leżeć na łóżku więc poszłam wziąć sobie prysznic… chyba jestem jakimś odmieńcem bo mi prysznic ani kąpiel w wannie nie pomogły się zrelaksować na tyle aby ten ból był mniej odczuwalny… ok. 18 zaczęłam już łapać doła… doszły mnie myśli że ten ból już nigdy się nie skończy… ok. 19 przyszła położna zbadać moje rozwarcie… czekałam na ten moment z wypiekami na twarzy… zbadała i zonk… rozwarcie na 2-3cm

… znaczy się niewiele ale powiedziała że pewnie za jakąś godzinę wezmą mnie na porodówkę no i że dziś w nocy zobaczę swojego synka…
Ok. godz. 20 następowała zmiana położnych… ok. 20.30 przyszła zobaczyć co się ze mną dzieje nowa położna i od razu mi oznajmiła że nie mam szans aby mnie wzięli na porodówkę bo po pierwsze miejsc nie ma a po drugie mam za małe rozwarcie (do dziś twierdzę że gdyby wtedy jednak wzięli mnie w obroty to może nie byłoby potrzebne cc…) załamało mnie to do końca… to ja się męczę cały dzień i mają być nici z tego!!?? Do tego ta położna oznajmiła że mój mąż o 22 musi opuścić oddział bo takie są przepisy… zaczęłam wpadać w panikę… skurcze bolały mnie jak diabli a tu jedyna osoba która dawała mi poczucie bezpieczeństwa ma mnie opuścić?? Zaczęłam najnormalniej ryczeć i popadać w histerię

co zaowocowało tym że zostałam nafaszerowana jakimiś środkami przeciwbólowymi po których zaczęło kręcić mi się w głowie… mąż pojechał do domu a ja zostałam w szpitalu… ból zmalał do tego stopnia że udało mi się zasnąć ( no może nie do końca bo na sali ze mną leżała jakaś laska która całą noc kaszlała...)
16.02.2008 Dzień drugi… totalne przećpanie
Obudziłam się rano totalnie otumaniona… dawno nie czułam się tak podle… uczucie jak bym miała dobrego kaca po suto zakrapianej imprezie... cały czas kręciło mi się w głowie a do tego było mi niedobrze… o 8 przyjechał mój mąż… byłam tak skołowana po tych środkach przeciwbólowych że aby dojść do toalety musiałam trzymać się ściany…zjedzenie śniadania zajęło mi chyba godzinę... o nie ja dziś nie rodzę! Pomyślałam… nie dam rady… nie dziś!
Potem jak to każdego dnia zrobiono mi ktg (które wykazało że akcja porodowa zanikła) i oczywiście zapewniono że już za chwileczkę, już za momencik przeniosą mnie na porodówkę… mi tak naprawdę było wszystko jedno… niewiele pamiętam z tego dnia… chyba w większości go przespałam a mój mąż przez cały dzień siedział przy mnie oglądał TV bądź grał na konsoli

… pod wieczór kiedy w końcu poczułam się lepiej i kiedy po raz dziesiąty usłyszałam że już zaraz wezmą mnie na porodówkę zaczęłam łapać doła… ile można siedzieć bez sensu w szpitalu i ile można czekać na swoją pociechę??? Przecież i tak już byłam dużo po terminie a oni wciąż każą mi czekać!!!!
17.02.2008 Dzień trzeci… zaczynam się irytować…
Rano kolejna zmiana położnych, kolejne ktg i kolejne obietnice że już zaraz wyląduję na porodówce i zobaczę swoje dzieciątko… dawno przestałam im wierzyć… opiekującej się mną położnej zaczęłam rozpaczać w rękaw że ja już dłużej nie wytrzymam, że to jest potwornie dla mnie stresujące i że ja już czekam od piątku a jest niedziela!! Kobietka obiecała że zrobi co w jej mocy i od rana zaczęła molestować personel na porodówce jednak przez cały dzień niewiele udało się jej wskórać… no oprócz jednego że dowiedziałam się że jestem pierwsza na liście… bez komentarza…
Ok. 20 jak zwykle następowała zmiana położnych… siedziałam już na tyle długo w tym szpitalu że pomału wszystkie położne robiły mi się znajome… również i jedna z tych która przyszła na nocny dyżur

była to młodziutka ok. 25 letnia położna która jak zobaczyła mnie na oddziale to stanęła jak wryta…
-a co ty tu robisz?? - Spytała
-jak to co?? Czekam na miejsce na porodówce
-no nie! Tak być nie może! Poczekaj zaraz zacznę tam wydzwaniać i ich męczyć… postaram się abyś tej nocy wylądowała na porodówce
No zobaczymy… pomyślałam… już tyle obietnic tu słyszałam…
O 22 jak zwykle mój mąż pojechał do domu a ja zostałam w szpitalu… poszłam spać…
18.02.2008 Dzień czwarty… poród…
o 1.30 w nocy obudziła mnie ww. młoda położna i powiedziała: IZA PAKUJ SIĘ, DZWOŃ PO MĘŻA, JEDZIESZ NA PORODÓWKĘ… nie mogłam uwierzyć w to co usłyszałam… wreszcie się rozpakuję

wreszcie przestanę być dinozaurem ciążowym

hurrrrrra!!!!
Spacerkiem przez szpitalne korytarze udałam się na porodówkę…
Na porodówce powitała mnie jakaś pani położna (imienia nie pamiętam) i powiedziała ze będzie się mną opiekowała mniej więcej do godziny 7 rano… ok. 2 w nocy przyjechał mój mąż… wpadł na porodówkę z wypiekami na twarzy… wreszcie zacznie się coś dziać…
Po wykonaniu paru rutynowych badań położna zapytała się mnie czy chcę znieczulenie
-a będziecie podłączać mnie pod oxy?
-tak
-no to ja epidural poproszę
-dobry wybór... powiedziała owa położna… ale i tak na początek muszę zacząć od przebicia ci pęcherza…
-a bardzo to boli??
-nie bardzo ale jak się boisz to weź nawdychaj się gazu
Hmmmm… gaz… pomyślałam… podobno fajnie się człowiek po nim czuje… zastosowałam się bezgranicznie do zaleceń położnej

nawet nie poczułam kiedy mi pęcherz przebiła… w tym czasie byłam we własnym świecie ha ha
Następnie przyszedł pan anestezjolog… zadał 100 pytań do: a czy nie jestem na coś uczulona, a czy nie mam problemów z krzepliwością, a czy to a czy tamto i po uzyskaniu satysfakcjonujących odpowiedzi przystąpił do działania… tutaj znowu gaz okazał się rewelacyjny

nawet nie bardzo pamiętam kiedy mi założył dren do podawania epiduralu
Położyłam się na łóżku... z lewej kroplówka z oxy, pompa do epiduralu oraz mój mąż… po prawej położna… będzie dobrze.. pomyślałam
Okazało się że pod wpływem epiduralu nie tylko w ogóle nie czuję bólu ale również robię się bardzo śpiąca więc po godzinie sytuacja na sali porodowej wyglądała następująco: ja śpiąca na łóżku porodowym, mój mąż śpiący w fotelu obok i jedna czuwająca osoba: położna…
Ok. godziny 7 rano następowała zmiana położnych… moją dotychczasową położną zastąpiły dwie młode bardzo sympatyczne dziewczyny: jedna która uczyła się na położną i jedna która już nią była… ja cały czas byłam bardzo śpiąca i tak właściwie to non stop spałam budząc się co ok. 20 minut i pytając się czy coś się zmienia i czy wszystko jest w porządku (trochę krwawiłam więc bałam się że z tętnem dziecka może się coś zacząć dziać…)
O godzinie 8 położna sprawdziła mi rozwarcie… tylko 4 cm

(zaznaczam że dzięki znieczuleniu badanie rozwarcia też właściwie mnie nie bolało)… kolejne badanie o 11… rozwarcie na 5 cm co oznaczało że akcja porodowa trochę za wolno się rozwija… zawołano jakiegoś doktora… ten miły straszy pan stwierdził że jeszcze możemy poczekać ze 4 godziny i za 4 godziny trzeba będzie podjąć decyzję co dalej… jeżeli rozwarcie nie pójdzie on będzie obstawał przy cc…
Ok. południa obudziłam się na jakąś godzinkę i zaczęłam sobie rozmawiać z jedną z moich położnych na temat jazdy na nartach

wymieniłyśmy poglądy gdzie są najlepsze ośrodki narciarskie, jaki sprzęt jest najlepszy do jazdy i znowu poszłam spać…
O 15 położna znowu sprawdziła mi rozwarcie… 6 cm… czyli przez 4 godziny przybyło mi tylko 1 cm

wiedziałam co to znaczy… znowu zawołano lekarza… ten sam co wcześniej starszy pan powiedział że jeżeli chcę to mogę jeszcze poczekać ale on by raczej wolał abym wyraziła zgodę na cc bo moje rozwieranie się szyjki macicy idzie zbyt wolno i najprawdopodobniej nie uda się to skończyć porodem SN… dodał że na chwilę obecną dziecko jest w dobrym stanie ale przez krwawienie które już jakby nie patrzeć trwa ok. 12 godzin stan dziecka może się nagle zmienić i oni wolą moją cesarkę przeprowadzać bez tzw. pośpiechu… nie pozostało mi nic innego jak zgodzić się na cc…
Odłączono mi oksy oraz epidural i nagle do mojego pokoju zaczęło się schodzić mnóstwo luda w niebieskich kitlach i zadawać mi stertę różnych pytań… między innymi przyszedł pan anestezjolog.. o rany jaki on przystojny był

od razu przestałam bać się cesarki

ha ha
Dalsze wydarzenia potoczyły się dość szybko... sala operacyjna, ja trzęsąca się jak galaretka, parawan, grzebanie mi w brzuchu i nagle ten płacz… ten najwspanialszy na świecie płacz

operujący mnie lekarz trzymał w rękach mojego synka którego przed sekundą wydobył z mojego brzucha a ja się zastanawiałam do kogo to moje maleństwo jest podobne no i jeszcze że całkowicie inaczej go sobie wyobrażałam ale i tak jest najpiękniejszy na świecie

… mój mąż który był przy mnie w czasie operacji biegał z aparatem i pstrykał zdjęcia a ja nie mogłam oderwać oczu od mojego szkrabka który w tym czasie znajdował się parę metrów ode mnie w rękach pań położnych (odsysanie itp.)… szczerze powiedziawszy to chyba byłam w lekkim szoku bo wszystkich szczegółów tamtych magicznych chwil nie mogę sobie przypomnieć ale pamiętam jedno: WIELKIE SZCZĘŚCIE i wielka ulga... że jest cały i zdrowy i tylko mój
Po cc przewieziono mnie na salę pooperacyjną gdzie wreszcie mogłam przystawić do piersi swojego synka… o rany co to było za uczucie… po raz pierwszy karmić piersią… nie zapomnę tego do końca życia… mały załapał od razu jak się ssie pierś i tak mu zostało do chwili obecnej… straszny z niego żarłok
dalszych moich perypetii szpitalnych już nie będę opowiadać bo i tak jak komuś udało się przebrnąć przez to całe moje wypracowanie to zuch człowiek

dodam tylko że w pierwszą noc po cesarce, przykuta do łóżka (nie czułam nóg) musiałam sie użerać z bardzo niesympatyczną położną która w ogóle nie chciała mi pomóc w opiece nad synkiem a jak nad ranem dostałam gorączki to przylazła i ściągnęła ze mnie kołdrę bo "ja się muszę chłodzić a nie przegrzewać..."

czubek a nie położna...
a w pierwszym dniu po cesarce udało mi się zemdleć pod prysznicem... dobrze że nim padłam zdążyłam nacisnąć przycisk alarmowy...
